Dear Chronos,
we the undersigned
kindly request
an adjournment of tomorrow
until yesterday.
Drogi Chronosie,
my niżej podpisani
zwracamy się z uprzejmą prośbą
o przeniesienie jutra
na wczoraj.
He usually remembered his dreams. Not this time, though. He felt as if he had slept for many, many days, and yet, he couldn’t remember a single thing his subconsciousness had produced over that time. Strange.
Oh, wait! There was this thing... People were chasing him around the village with pitchforks, they were angry, he was running away, but he couldn’t run, classic dream problems!, they caught him, everything went even more blurry... Nah, whatever, just another dream.
This ceiling looks strange, doesn’t it?, he realised. Where the fuck am I?
'All stand for Their Majesty, Ruler of the Seven Continents, Sovereign of the Three Moons, Protector of Freedom, Emperor Kĥalɨd, the fourth of this name!’
Fanfares resounded and all hundred forty-four Senators (what an unusual attendance!) rose from their seats as the Emperor entered the Senate Plenary Hall, followed by a dozen generals. Well, “crawled into” might have been a better word to describe it, but since that was the ordinary for their species, I guess just “entered” is fine. The point is, even though for humans it might have looked sluggish and repulsive, for mendrɨans the whole scene looked ultimately royal and dignified as fuck. The Sovereign Senate doesn’t invite the Emperor that often. Whatever is happening, is gonna be huge.
‘My dear Senators’, started the Emperor after reaching the podium, ‘this war is unwinnable’. There was a loud gasp. Even though they knew that the immense power of their Empire is nothing compared to what the invaders from Earth can unleash, they were still holding on to their hope. Does it mean there’s officially no hope anymore?
Kĥalɨd continued: ‘but if we don’t win it, our entire species will perish, our Beloved Planet and its Three Moons will be destroyed to pieces. So we cannot lose it. It’s unwinnable, but we have to win it.’
Their voice started shaking. ‘What the fuck do we do?’, they cried.
nie możesz zanieiść
gdy ona cię prowadzi
pasożytka
robi z nami co chce
bo byle bystrzaka wciąż zamęcza bez ustanku
tym swoim ciągłym odwiecznym “a dlaczemu?”
by go potem za trud nagrodzić
sowitą satysfakcją
uzależniającą
dręczyła Darwina, męczyła Einsteina
ciągała Teslę po książkach
a dzieci – dzieci molestowała co do jednego
ale musisz jej przyznać
że zdolna z niej bestia
że co nieco dała radę osiągnąć
rozgryźć atom, ogarnąć czarną dziurę
okiełznać ogień, wykuć smartfona
w sumie jakby nie patrzeć
stoi cieniem za każdym odkryciem w dziejach
i niestrudzenie
kagankiem wiedzy
oświeca
kaganiec wiary
schönstes gedicht der welt
braucht kaum zwei wörter
beide ganz unwesentlich
najpiękniejszy wiersz świata
składa się raptem z dwóch słów
i to zupełnie nieistotnych
Powiedzieć, że premier był “zdenerwowany” albo “rozdrażniony”, byłoby szczytem eufemizmu. A przynajmniej jeśli brać pod uwagę, że słynął w świecie jako człowiek wybitnie spokojny, wręcz niewzruszony jak głaz. Dziś jednak kipiał złością.
Na początku był Bóg. Znaczy nie do końca “na początku”, bo jeszcze czasu nie było. Przestrzeni zresztą też. Bóg był poza tym wszystkim...
Wprawdzie był nieskończoną miłością, lecz smutno mu było strasznie, że nie ma kogo kochać. Ale spokojnie, spokojnie. Jako że równy był z niego gość, to wspaniałomyślnie postanowił, że stworzy całą masę istot tylko po to, by móc je obdarzać miłością! Po to, by całą wieczność mogły taplać się z nim w niewyobrażalnym szczęściu i błogości. A nie mówiłem, że spoko koleś?
Ponuro, blokowo, blokersko. Te szare, trzynastopiętrowe straszydła chyba tylko dlatego jeszcze stoją, że nie wiedzą jak upaść. Te szklane szyby w oknach jakby wcale ze szkła nie były. Te męki wyższego rzędu tragicznie przeżywane przez całą okolicę aż bolą po oczach. A jednak da się rozpromienić. A jednak świerszczą nam wierszcze wśród zielonych łąk międzyblokowych. A jednak tak radośnie uwspólniamy myśli – jak elektrony. A jednak wystarczy Szymborska, promień słońca i Twoja dłoń...
Niekompetencja była jego mocną stroną – słynął z niej w całej szkole. Zadanie wymagające tygodnia pracy zadawał uczniom na czterdziestopięciominutową lekcję, choć sam nawet w miesiąc nie potrafił go wykonać. Uczniowie prześcigali się w tym, który z nich lepiej od niego zna się na jego własnym przedmiocie. Paradoksalnie osiągali więc dzięki tej jego niekompetencji lepsze wyniki niż z innych przedmiotów. Dyrekcja po prostu musiała przyznać mu premię!
Jego tyłek znam na pamięć – tyle razy pieściłem go myślami.... Ech, szkoda, że nasz związek jest taki asymptotyczny – zbliżamy się i zbliżamy bez nadziei na dotknięcie. Mam wprawdzie swoich pocieszaczy w tym nieszczęściu, lecz z nimi, dla odmiany, jest tak nieznośnie adiabatycznie – zupełnie bez wymiany ciepła... To on mi się śni po nocach, to on ciągle stoi mi przed oczami. No i chuj w niego.