Podchodzi do mnie starszy koleś w różowej sukieneczce i podaje mi do zmacania kawałek szmatki z garderoby trupa. Wierzy bowiem, że ten amulet oraz wymamrotane pod nosem zaklęcie sprawią, że dobre mzimu będzie mnie bardziej lubiło.
Ta sytuacja miała miejsce naprawdę, lecz większość świadków zapewne opisałaby to inaczej: katolicki arcybiskup usiłował mi pobłogosławić za pomocą relikwii drugiego stopnia św. Jana Pawła II.
Już się parę razy zastanawiałem nad tym, czy chrześcijaństwo to mitologia, jaka jest różnica między teologią a mitologią albo czym się właściwie różni kościół od sekty czy modlitwa od zaklęcia. Pokazałem tam, że to są praktycznie synonimy, po prostu różnie nacechowane emocjonalnie. Nie pokazałem jednak najważniejszego – dlaczego powinniśmy używać tych drugich.
Język to potężne narzędzie. Szarlatani z powodzeniem używają go, by zakłamywać rzeczywistość i wyciągać od nas kasę. Możemy z tym walczyć tylko w jeden sposób – nazywając rzeczy po imieniu i demaskując ich manipulacje.
Myślicie, że przywódcy religijni wierzą w te bzdury, które głoszą? Myślicie, że nie zauważają, jak bardzo ich religia jest podobna to wszystkich pozostałych i jak równie mało oparta na faktach? Gdy dyskutują z ateistami mogą się powoływać na argumenty takie jak ”dowód” ontologiczny czy pięć dróg Tomasza z Akwinu, ale gdy mają dowodzić słuszności swojej religii nad innymi, pozostaje im tylko “moja książka mówi tak, a twoja inaczej” albo “ja ten fragment interpretuję mądrzej” albo “haha, wy to jeszcze kobiety traktujecie jak przedmioty, a my już zdążyliśmy przestać”. To jak kłócenie się, która szkoła astrologii jest najlepsza, udając że którakolwiek ma cokolwiek wspólnego z prawdą.
Jest jednak jedna rzecz, która bardzo widocznie rozdziela jedne zabobony od drugich i wartościuje je – język.
Używanie różnych form do opisu podobnych samych zjawisk nie tylko zakłamuje rzeczywistość, ale też dzieli ludzi. Gdyby dzieliła ze względu na coś obiektywnego, jak podejście do rozsądku, nauki i ewaluacji dowodów, tym samym pomagając ludziom wydostać się z sideł religii, to bardzo słusznie. Dzieli jednak na zasadzie szkolnego bully, odrzucającego inność i znęcającego się nad rówieśnikami niepasującymi do grupy – “my to mamy prawdziwą wiarę, nie to co to wasze szamaństwo!”.
Bardzo słusznie, że słowa takie jak “zabobon”, “szaman”, “sekta”, czy “talizman” są nacechowane negatywnie. Źle jednak, że ktoś stworzył ich pozytywne odpowiedniki, próbując nas oszukać, że to wcale nie to samo.
Jeśli jesteś wierzący, warto, żebyś spróbował takiego eksperymentu – gdy opisujesz coś związanego ze swoją religią, zrób to (przynajmniej w myślach) tak, jakbyś opowiadał o jakiejś zupełnie obcej wierze. Na przykład zamiast mówić o kolejce do konfesjonału i o wyznawaniu w nim grzechów, spróbuj powiedzieć, że “dorośli ludzie czekają w kolejkach, żeby na kolanach powiedzieć facetowi w sukience, że byli niegrzeczni”. Zamiast cieszyć się, że ktoś “przyjął Jezusa do swojego serca” spróbuj pomyśleć, że “zjadł wafelka, wierząc że to ludzkie ciało”.
To zmusi cię do zastanowienia, która część takiego opisu nie pasuje niby do rzeczywistości, i w czym właściwie tkwi różnica między twoją wiarą a wszystkimi innymi zabobonami. Jeśli tę różnicę znajdziesz, mimo obdarcia języka ze sztucznego sacrum językowego, no to good for you, tylko umocnisz swoją wiarę. Jeśli zaś nie, to gratulacje – właśnie zauważyłeś coś, co dotychczas było poza twoim zasięgiem.