Avris

This is a lite version. See full website.


Ja, papież

Z początku myślałem, że ktoś sobie jaja robi. Jakiś dzieciak nasłuchał się za dużo o konklawe i wydzwania po ludziach robiąc im głupie żarty. Idiotyczne wręcz. No sorry, kto normalny uwierzyłby, że tak z dnia na dzień został papieżem?

Tyle że głos w słuchawce wcale nie brzmiał na dziecięcy, wręcz przeciwnie, męski, dojrzały. No i mówił po włosku. Który żartowniś używałby włoskiego?

‘Dobry wieczór, z tej strony kardynał Franco Marnelli.’

‘Dobry wieczór. A ksiądz nie powinien czasem być na konklawe? I nie mieć kontaktu ze światem zewnętrznym?’ myślałem że zgaszę żartownisia.

‘Owszem. Ale sytuacja jest wyjątkowa. Pragnę pana poinformować, iż Kolegium Kardynałów uznała pana za najodpowiedniejszego kandydata do godności najwyższego kapłana.’

Zatkało mnie.

Nie wiedziałem, czy odpowiedzieć kolokwialnym ‘no chyba cię pojebało’, oficjalnym ‘akceptuję’, czy ironicznym ‘ależ nie jestem godzien’. W końcu powiedziałem: ‘czemu ja?’

‘Konstytucja Apostolska Universi Dominici Gregis mówi, iż kardynałowie nie muszą wybierać papieża spośród siebie.’

‘Wiem o tym. Mówi mi ksiądz, dlaczego nie ma przeszkód, a ja pytałem, jakie są przyczyny.’

‘Mamy swoje powody.’

‘Jakie? Nie jestem nawet księdzem, nie kończyłem teologii. Ba, moje podejście do Kościoła jest zgoła różne od was wszystkich. Byłbym chyba najbardziej antykościelną głową Kościoła w historii.’

‘Myśli pan, że o kardynałowie o tym nie wiedzą? Mamy swoje powody’ powtórzył. Po chwili dodał ‘Obiecuję, że zdradzę je panu, ale dopiero w trzy miesiące po rozpoczęciu pontyfikatu, nie wcześniej. Na razie proszę nam zaufać.’

Milczałem. Marnelli powiedział jeszcze ‘Niech Duch Święty pomoże panu podjąć właściwą decyzję, będziemy się o to gorąco modlić. Jutro o godzinie siódmej rano zadzwonię ponownie. Jeśli pan przyjmie wybór, proszę się przygotować do podróży. Dobranoc.’

‘Dobranoc.’

Z szeroko otwartymi oczami gapiłem się w przestrzeń.

‘Telewizja!’ pomyślałem wreszcie. ‘Tam przecież muszą coś o tym mówić!’.

Istotnie, w Kaplicy Sykstyńskiej zdarzyło się coś dziwnego. Ani biały, ani czarny dym się nad nią nie pojawił, mimo że głosowanie powinno się już dawno skończyć. Dziennikarze powoli zaczynali tworzyć na ten temat teorie spiskowe. Żadna z nich nie mówiła o tym, iż wybrano totalnie z dupy, niepozornego emeryta spod Wrocławia.

Zacząłem trochę wierzyć, że to może być prawda. Sprawdziłem jeszcze komórkę. +39. Kierunkowy Watykanu, ale też i Włoch, więc to nic nie znaczy.

Wyobraziłem sobie siebie w balkonie bazyliki św. Piotra. Nie przeczę, kuszące strasznie.

A z drugiej strony, nie pasuję tam zupełnie. Ostatni raz odwiedziłem kościół paręnaście lat temu, nie licząc zwiedzania, oczywiście. Szczerze kocham Boga, ale za to nienawidzę tej instytucji, która rości sobie wyłączność na Niego. Stanięcie na jej czele byłoby szczytem hipokryzji.

A może jednak świetną okazją? Kto może naprawić Kościół, jak nie papież?

Przebłysnęły mi w głowie obrazy wszystkich rzeczy, które mógłbym zmienić. Wow! Wstrząsnąłbym całym światem, gdybym miał taką władzę! Mógłbym zrobić z niego lepsze miejsce!

Jeśli to tylko żart, to najwyżej zrobię z siebie durnia. Też mi coś. A jeśli nie żart? Będzie ciężko, ale...

Nawet jak wszystko spierdolę, i tak przeżyję niepowtarzalną przygodę.

Zasnąłem w nosem w wikipedii, musiałem się przygotować.

Kiedy obudził mnie dzwonek komórki, byłem już całkiem wyspany. Odezwał się po łacinie znany mi już głos. Spytał bez żadnych wstępów: ‘Czy akceptujesz kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana?’.

Przełknąłem ślinę i odparłem ‘Przyjmuję’.

Usłyszałem po drugiej stronie odetchnięcie z ulgą. ‘Wasza Świątobliwość... Samochód już czeka na ciebie pod domem.’

‘Żadna świątobliwość, proszę nigdy tak do mnie nie mówić’ odparłem, choć z obrzydzeniem muszę przyznać, że miło jest takich słów słuchać. Ale nie, muszę być człowiekiem, a nie jakimś bożkiem.

Wyjrzałem za okno. Czarna limuzyna z dyplomatycznymi flagami Stolicy Apostolskiej stała tuż za bramą.

‘Dajcie mi jeszcze godzinę’ powiedziałem i odłożyłem słuchawkę, zanim Marnelli zdążył zaprotestować.

Tak szybko się chyba jeszcze nigdy nie ogarnąłem. Prysznic, śniadanie, walizka...

W limuzynie na tylnym siedzeniu czekał ksiądz w sutannie z fioletowymi guzikami i pasem. Nuncjusz apostolski. Arcybiskup Żerdowski. Podczas drogi opowiadał mi o planie na dzisiejszy dzień. A potem o całej biurokracji watykańskiej, którą od teraz mam pod sobą. Muszę przyznać, że choć byłem przygotowany na setki urzędów, nazwisk, tytułów, powiązań i zależności, to i tak przytłoczył mnie ogrom tej machiny.

Kierowca wysadził nas na płycie lotniska Kopernika, gdzie już czekał czarterowy odrzutowiec. Pławienie się w luksusach to zdecydowanie nie moja bajka, ale przyznaję, że podróżując w takich warunkach bardzo ciężko było się oprzeć pokusie pt. ‘jestem panem świata, dajcie mi, więcej, więcej!’.

Wylądowaliśmy na Fiumicino, a stamtąd znów zabrała nas limuzyna. Przez którąś z bram Watykanu wjechaliśmy do miasta. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że to nie jest sen ani żart. Naprawdę tu jestem!

Wprowadzono mnie do Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie już na mnie czekało stu dwudziestu kardynałów, na czele z dziekanem Marnellim. Uśmiechnął się szczerze i wykrzyknął ‘Witaj, Ojcze’, na co reszta Kolegium przywitała mnie gromkimi oklaskami.

Nie do końca ogarniałem, co się dookoła dzieje. Wszystko przemykało mi przez głowę tak szybko, że niemal w ogóle nie pamiętam szczegółów, za to bardzo dokładnie głos w mojej głowie, nieustannie każący mi się uspokoić.

Przywitałem wszystkich uniesioną dłonią, po czym szepnąłem do Żerdowskiego, że potrzebuję chwili samotności. Schował mnie w jakiejś małej (ale napchanej złotem aż do porzygu) kapliczce. Usiadłem i siedziałem, nie myśląc o niczym. Gdy się uspokoiłem, dopiero spojrzałem na tabernakulum. Szepnąłem ‘Obiecuję Ci, że będziesz miał ze mnie pożytek’. A potem obiecałem sam sobie, że będę miał niezłą zabawę.

I już się nie stresowałem ani trochę, nigdy więcej.

Zanim papieżowanie, musiałem jeszcze otrzymać sakrę biskupią. Ani trochę nie wierzę w te wszystkie puste rytuały, ale nie miałem innego wyjścia niż się im poddać. Boga należy szukać w drugim człowieku, a nie w gestach czy formułkach. Mocy bożej w pięknie Jego stworzenia, a nie w olejku krzyżma, którym zaraz mają mnie namaścić.

Ubrałem się w zwykłą albę, odmówiłem czegokolwiek innego. To przedziwaczne uczucie, kiedy stoisz najskromniej ze wszystkich dokoła, a jednak to ty jesteś tam najważniejszy. No cóż, widać purpuraci nie doczytali, że ‘kto się poniża...’

Odśpiewaliśmy Hymn do Ducha Świętego. Piękna pieśń, orgazm muzyczny! No i nie da się zaprzeczyć, że łask Ducha będę potrzebował ogromnych, skoro czeka mnie, co mnie czeka.

Po tym należałoby odczytać nominację Stolicy Apostolska. Z oczywistych względów takowa nie istnieje, Marnelli odczytał więc nominację Kolegium Kardynałów. Złożyłem przyrzeczenie wiernej służby Bogu i bliźnim, po czym padłem krzyżem, podczas gdy śpiewano Litanię do Wszystkich Świętych.

Wstałem do klęczek, a Marnelli odmówił modlitwę konsekracyjną i nałożył na mnie ręce. Namaścił mnie krzyżmem świętym i wręczył księgę Ewangelii (z ohydnie szczerozłotą okładką). Nie dostałem biskupiego pastorału, mitry, ani pierścienia, bo i tak za parę dni otrzymam zupełnie inne, jako papież. Szczerze mnie zdziwiło to, że dostojnicy tak sami z siebie zrezygnowali z nadmiaru znaków, bo zawsze wcześniej i później domagali się ich pierdyliarda, byle zachować setki nakazów tradycji.

Na koniec przeszedłem od biskupa do biskupa, każdemu przekazując pocałunek pokoju. Przedstawiali mi się przy okazji, ale gdzie ja tam (i po co?) zapamiętam naraz sto dwadzieścia nazwisk, posiadanych tytułów i piastowanych urzędów?

Nie byli przesadnie przyjaźnie nastawieni, lecz wręcz podejrzliwie. Czemu, skoro niby sami mnie wybrali?

Wróciłem przed ołtarz, do Marnelliego, a on spytał mnie ponownie, tym razem przy całym Kolegium: ‘Michale, czy akceptujesz kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana?’

‘Tak’ odparłem.

‘Jakie imię przyjmujesz?’

‘Jan’ odpowiedziałem. Po Ewangeliście. No i byłbym dwudziestym czwartym tego imienia, a to taka ładna liczba...

Homagium to straszna sprawa. Klękają przed tobą odziani w purpurę faceci, składają zupełnie nienależny hołd, całują cię po rękach, a ty nic nie możesz na to poradzić. Tacy kardynałowie jeszcze gorsi od moherowych babć, co wierzą, że jak księdzu dłoni nie wycałują, to trafią do piekła, i żadna siła nie jest ich w stanie od tych dłoni oderwać. Myślałem więc tylko ‘co za farsa’ i cieszyłem, że nikt poza purpurowymi mnie tu nie widzi.

W międzyczasie ktoś zajął się wypuszczeniem białego dymu i rozdzwonieniem rzymskich dzwonów.

Po homagium kardynał protodiakon wyszedł na balkon bazyliki i obwieścił tłumowi: ‘Annuntio vobis gaudium magnum: habemus Papam, Dominum Michaelum, Sanctæ Romanæ Ecclesiæ Cardinalem Kamycki, Qui sibi nomen imposuit Ioannem.’

Kazałem mu wcześniej pominąć linijkę ‘eminentissimum ac reverendissimum Dominum’. Nie jestem ani czcigodny, ani wielebny. Żaden inny papież nie był. Żaden inny człowiek nie jest.

Po ogłoszeniu mojego nazwiska usłyszałem oklaski tłumu, ale jakieś niemrawe. Nikt nie miał pojęcia, kim jest kardynał Kamycki. Wyobrażałem sobie, z nieuzasadnioną satysfakcją, jak tysiące redaktorów rozpaczliwie próbuje znaleźć o mnie jakiekolwiek informacje, którymi mógłby się podzielić ze słuchaczami tudzież widzami.

Przebrano mnie za papieża. No nie do końca. Ubrałem białą sutannę i białą piuskę, nic więcej. Żadnych zbytków, żadnego pyszenia się.

Kardynałowie protestowali przeciw takiemu łamaniu etykiety, ale także niemrawo. Z jednej strony wieki tradycji i tony przepisów, a z drugiej – sami mnie wybrali i przed momentem ślubowali mi posłuszeństwo.

Było około południa, kiedy wyszedłem na balkon. Uśmiechnąłem się szeroko i oddałem się na pożarcie wzrokowi milionów. Wiwatowali nawet mimo to, że zupełnie mnie nie znali. Miło z ich strony.

Nieraz miałem tłum przed oczami i mikrofon przed ustami, a jednak teraz klucha w gardle wręcz mnie sparaliżowała. Myślałem, że zemdleję na miejscu, kiedy nagle przybył ten zawezwany Duch Święty i napełnił mnie takim spokojem, jakiego nie doświadczyłem nigdy wcześniej, nawet leżąc bez żadnych zmartwień na kanaryjskiej plaży.

‘Bracia i siostry!’ powiedziałem po włosku. Przerwały mi oklaski, nie mam pojęcia za co. Czy ludzie nie widzą, że zamiast mi tym pomóc, przerywają mi w pół zdania? Oj, niełatwo jest być papieżem.

‘Bóg jest Miłością! Te słowa świętego Jana niech będą mottem mojej posługi. Będę z całego serca starał się odnowić Kościół i przypomnieć mu tę prawdę.’

Starczy. Trzy zdania. Rozgadam się później.

Podano mi księgę z tekstem Urbi et Orbi. Tego błogosławieństwa może udzielać tylko papież, a ma ono ‘szczególną moc’. Ni chuja nie wierzę, żebym nagle otrzymał jakieś szczególne moce, a Bóg z dnia na dzień zaczął słuchać moich rozkazów, tylko dlatego, że jacyś ludzie obwołali mnie biskupem Rzymu. No ale cóż, przeczytałem je, machnąłem ręką. Szczypta hipokryzji nie zaszkodzi, skoro bez niej nie odnowię Kościoła, jak to przed chwilą obiecałem.

Mistrz Papieskich Ceremonii Liturgicznych był skromnym księdzem z Hiszpanii, nazywał się Pedro Almez. Ależ polubiłem tego człowieka! Miał bystry wzrok i zawsze szeroki uśmiech. Nie nosił nic purpurowego, choć ma do tego prawo. Przywołałem go do siebie natychmiast po scenie balkonowej. Wydawał się jednocześnie zafascynowany i przerażony moją wizją mszy inauguracyjnej.

‘Kardynałowie się nie zgodzą’ wyszeptał, choć było widać błysk w jego oku.

‘Jak chcą mieć po swojemu, mogli mnie nie wybierać’ zaśmiałem się. ‘Dasz radę.’

Ale zanim doszło do tej mszy inauguracyjnej, przeżyłem trzy chyba najbardziej męczące dni w życiu. Niby jestem w tym kraju władcą absolutnym, a jednak wszyscy mi się sprzeciwiają. Chociaż w sumie to odwrotnie – ja się wszystkiemu sprzeciwiam, a oni tylko bezmyślnie trzymają się starych tradycji, jakkolwiek bezsensowne by one nie były. Ale ja tu jestem obcy, nowy, znikąd. Nie słuchają mnie. Więc po co mnie tu chcieli?

Przypomniałem im wszystkim postać Jana Pawła I. Jako biskup mieszkał skromnie, a nie w luksusie, jak poprzednicy, jeździł rowerem, nosił zwykłą sutannę. Jako papież sprzeciwiał się obnoszeniu go w lektyce i noszeniu złotej tiary. Gdyby jego pontyfikat trwał dłużej niż te 33 dni, kto wie, ile dobrego wniósłby to przesiąkniętego przepychem Kościoła...

Planowałem pójść jeszcze dalej. Powiedziałem, że brzydzę się wszelkiego nadmiaru, kazałem przygotować aukcję złotego tronu, w jego miejsce używać prostego, drewnianego, a pieniądze przeznaczyć na pomoc ubogim. Na aukcji pewnie dostaniemy za niego o wiele więcej niż jest naprawdę wart, w końcu to papieski.

Pastorał też. Wiem, że dopisano do niego całą symbolikę, ale tak naprawdę jest jedynie oznaką władzy, a z początku to była zwykła laska do podpierania. Nie jestem stary ani schorowany. Jak na papieża 55 lat to wręcz gówniarz.

Nawet mitra. Nie znalazłem żadnego powodu, by była potrzebna. Watykańscy dostojnicy też nie znaleźli, nie licząc tradycji, ale to pozwoliłem sobie olać. Z herbu też ją usunąłem, zostawiając jedynie piuskę i bardzo proste klucze.

Na tarczy umieściłem krzyż słoneczny. Tak w ramach psikusa, w końcu symbol pogański, choć na pozór katolicki. A biel znaczy dobro, czerwień miłość.

Miałem w chuj spraw do ogarnięcia. Przede wszystkim obsadzić najważniejsze urzędy Watykanu. Ale jak mógłbym to zrobić, skoro nie znam tu absolutnie nikogo? Więc tymczasowo przywróciłem na stanowiska wszystkich tych, którzy pełnili je przy osobie mojego poprzednika. Potem i tak pewnie dużo pozmieniam.

Dużo czasu spędziłem przygotowując homilię na inaugurację. Będzie jej słuchał cały świat, i chciałbym, żeby całym światem wstrząsnęła. To tak niepowtarzalna okazja, że aż mnie przytłacza odpowiedzialność.

Nie chcę, żeby świat dostał kolejnego papieża leniwie pławiącego się w luksusach i czytającego z kartki napisane przez kurię przemówienia, które można streścić w słowach “pierdolenie o szopenie”, i nie ujmie im to ani grama treści.

‘Wasza Świątobliwość, z całym szacunkiem, ale tak nie można’ naskoczył na mnie prymas Niemiec, kardynał Grömmer. ‘Nasza Tradycja jest równie ważna co Pisma, nie wolno jej tak zaprzepaszczać!’

‘Moja świątobliwość wierzy w Boga, nie w żadne tradycje, i dobrze o tym wiedzieliście, wybierając moją świątobliwość na ten urząd’ przedrzeźniałem go.

‘Ależ to godzi w wizerunek Stolicy Apostolskiej na arenie międzynarodowej!’

‘A od kiedy to Stolica Apostolska przejmuje się zdaniem innych państw? Myślałem, że kraje o odmiennym zdaniu od naszego mogą raczej liczyć na najazd krzyżowców niż na ładny PR.’

‘Duchowni i wierni też nie będą zachwyceni. Możemy nawet spodziewać się schizmy!’

‘Duchowni niewątpliwie, sporo przy mnie stracą. Ale wierni, mam nadzieję, polubią ludzkiego papieża.’ Tak naprawdę, nie byłem tego pewny ani trochę. Bałem się, że jednak nie polubią, a ja zrobię tu burdel zamiast porządku. Ale nie mogłem dać tego po sobie poznać, nie mogłem się teraz wycofać. Dodałem jeszcze z ironią: ‘A nawet jeśli będzie schizma, to co? Kościół robił już tyle okropnych, nieludzkich, grzesznych rzeczy, a ludzie wciąż przy nim trwają. Teraz jak zrobi dobre, to ma się obawiać? Schizma? Och och, znów będziemy mieć podobne problemy jak z sedewakantystami. Ogroooooome...’ i odprawiłem Grömmera.

No i pierwszego maja uroczyście zabyłem papieżem.

Wcześniej upewniałem się niejednokrotnie, że mój Mistrz Ceremonii dopiął wszystko na ostatni guzik. Lepszego ceremoniarza nie mogłem sobie wymarzyć, wręcz jakby czytał mi w myślach.

Na placu, tuż przed wejściem do bazyliki stanął wielki ołtarz, za nim miejsce dla mnie i dwóch asystujących księży, po lewej ambona, a po prawej miał zostać postawiony krzyż procesyjny i świece. Po obu stronach tego prezbiterium zasiedli w kilku rzędach ławek kardynałowie i inni dostojnicy, którym kazałem zająć miejsca na długo przed rozpoczęciem mszy. Widziałem w internecie video z inauguracji poprzedniego papieża – sama procesja wejścia trwała pół godziny! Tak się nie bawię, mamy tu chwalić Boga, a nie robić kilometrową rewię mody. Oj wkurzeni byli.

Tłum na placu już mnie nie przerażał. Oswoiłem się już z myślą o prowadzeniu tego stadka.

Pedro dał sygnał do wyjścia. Kadzidło, krzyż, świece, paru posługujących kleryków, ewangeliarz, Marnelli jako Sekretarz Stanu, Pedro, no i ja.

Usłyszałem stłumiony pomruk zdziwienia. Cóż, musiałem wyglądać bardzo niepapiesko z tak skromną świtą i odziany w prosty biały ornat, bez mitry ani pastorału. Uśmiechnąłem się więc jeszcze szerzej.

Grały organy, śpiewały chóry.

Ucałowałem ołtarz, po raz pierwszy zdawszy sobie sprawę, że przecież nie tylko zostałem papieżem, ale także i księdzem. O rany, odprawiam mszę! To dopiero dziwne!

Po znaku krzyża chór odśpiewał Kyrie. Ślicznie mu to wyszło. Ale potem chór dostał już wolne, Gloria będzie w moim stylu.

Ściągnąłem z Wrocławia scholę młodzieżową. Niepozorną, ale świetną w tym, co robi. Zawsze, gdy grali i śpiewali, wszystko dokoła wręcz drżało od poweru, z którym wychwalali Boga. Gitara, skrzypce, bębny, trąbka, wokaliści na trzy głosy... A w tych głosach ta pasja...

Odśpiewałem kolektę i usiedliśmy, by wysłuchać czytań. Pierwsze po angielsku, psalm po grecku, drugie po polsku, ewangelia po łacinie.

Po niej Dziekan Kolegium wyszedł między mnie a ołtarz i podano mu na czerwonej poduszce złoty pierścień rybaka. Wyrecytował co trzeba, po czym mi go wręczył. Powinienem jeszcze dostać paliusz, ale na niego też się nie zgodziłem. Ile można się obnosić symbolami swojej władzy? Iloma?

A potem wszyscy usiedli. Przełknąłem ślinę. To już...

‘Patrzcie! A zaczynali od stajenki!’ wykrzyknąłem pół-żartem, pokazując dłonią na ogrom i przepych wszystkiego dokoła. Może i kliszowe zdanie, znane każdemu internaucie, ale w ustach biskupa Rzymu musi brzmieć wyjątkowo mocno i zabawnie. Nie pomyliłem się, tłum wybuchnął potężnym śmiechem, a plac św. Piotra na chwilę utonął w oklaskach. “Na razie jest dobrze”, pomyślałem z ulgą.

Uparłem się, aby mówić bez kartki, ale na wszelki wypadek miałem parę notatek w pogotowiu. Wybrałem angielski, zamiast tradycyjnego włoskiego. Przekaz miał dotrzeć do całego świata, a nie – jak to było przed erą telewizji i internetu – głównie do mieszkańców Rzymu.

‘Patrzcie! Czy widzicie tu Boga?’ kontynuowałem. ‘Czy widzicie choć trochę miłości, którą On jest? Jakąś troskę o bliźniego? A może raczej widzicie tu takie ilości złota srebra i marmuru, że aż oczy bolą od patrzenia?’

Koncelebrujący kapłani miny mieli nietęgie. Wierni zapewne też, choć z tej odległości ciężko było dostrzec.

‘A teraz spójrzcie wysoko w niebo. Spójrzcie w tył za siebie. Daleko po horyzont. Spójrzcie w oczy bratu lub siostrze, którzy stoją obok was. To tam właśnie przejawia się moc i potęga Najwyższego! Nie w tym pierścionku, który wsadzili mi na palec!’

‘Kościół wymaga solidnej odnowy. Kościół potrzebuje dobrego ojca, a nie pysznego władcy absolutnego, zamkniętego na wszelką dyskusję i krytykę. Kościół musi wrócić do wiary chrześcijańskiej! Muszą znów o nas powiedzieć, jak o pierwszych chrześcijanach “zobaczcie, jak oni się miłują”! A nie “zobaczcie, ile oni mają kasy”– Kościół potrzebuje zmierzyć się ze swoją haniebną przeszłością i teraźniejszością. Rozprawić się z niszczącymi go od wewnątrz skandalami związanymi z pedofilią, praniem brudnych pieniędzy i wspieraniem okrutnych reżimów. Kościół musi przeprosić za wieki upartej walki z nauką i rozsądkiem, za wojny religijne i prześladowania heretyków.’

‘Musi, i właśnie to robi.’

Spośród koncelebransów wyrwał się jęk zdziwienia i sprzeciwu. Tym lepiej. Jeszcze głośniej zrobi się o zmianach, które właśnie się zaczęły.

‘Kościół przemawia teraz moimi ustami, na mocy władzy nadanej mi przez samego Boga, poprzez wybór świętego Kolegium Kardynałów, które zdecydowało przekazać na moje barki władzę świętego Piotra. Władza ta już trzecie tysiąclecie przekazywana jest kolejnym biskupom Rzymu przez sukcesję apostolską.’

Nie no, nie wierzyłem, że Bóg ma cokolwiek wspólnego z moim obecnym stanowiskiem, a sukcesja apostolska – cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Ale musiałem to powiedzieć, i to koniecznie w tym momencie, by wszystkim, którzy zamierzają mnie krytykować, przypomnieć o legitymizacji mojej władzy.

‘A zatem w imieniu tego Kościoła – nawet jeśli nie wszyscy z nas tu siedzących tę skruchę podzielają – przepraszam. Przepraszam tych wszystkich, którzy przez dwadzieścia wieków jego istenienia zostali przezeń skrzywdzeni w jakikolwiek sposób. Przepraszam wszystkich, którzy padli ofiarą tego, jak Święty Kościół zaprzepaszczał swoją świętość, zapominając o Biblijnym przekazie bezwarunkowej miłości.’

‘Przepraszam, obiecując poprawę. Już niedługo będzie można znowu powiedzieć w Credo nie tylko “jeden, powszechny i apostolski”, ale także – “święty”. Bo przez ostatnie stulecia Kościół nie był godzien tego miana.’

Zamilknąłem na chwilę. Po czym padłem krzyżem na ziemię. A przez wielotysięczny tłum przebiegł szmer i jęk zdziwienia. Papież padł na ziemię w akcie najniższego uniżenia! Najwyższy kapłan leży krzyżem na zimnej posadzce! Co więcej – leży nie przed Bogiem, nie w stronę ołtarza, lecz twarzą do ludu.

Bo nie Boga chciałem przepraszać. On, jeśli jest, i jest miłością, to wcale nie potrzebuje mojego marznięcia. Nie znaków, lecz czynów.

Za to ci wszyscy ludzie właśnie znaku potrzebują.

Żałowałem, że nie było mi dane zobaczyć min wszystkich zebranych. A w szczególności min tych wszystkich dostojników, którzy musieli teraz mocno się głowić, co właściwie powinni zrobić.

Ale gdy po chwili wstałem na nogi i rozejrzałem dokoła, okazało się, że całkiem spora liczba, na oko co dziesiąty, podjął dobrą decyzję – położyli się krzyżem tak samo jak ja. Również i wielu zwykłych księży, stojących gdzieś w tłumie, zrobiło to samo. Jestem z nich dumny!

A potem zdarzyło się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Pedro, mój ceremoniarz, klasnął. Nie wtajemniczyłem go w moje plany odnośnie kazania. Nie prosiłem, by to zrobił. Klasnął sam z siebie.
I znowu. I znowu. Odgłos tych klaśnięć jakby magicznie niósł się po zadziwiająco cichym placu św. Piotra. Aż wreszcie ktoś dołączył do klaskania. I kolejny. I jeszcze jeden. Wkrótce już cały plac drżał od owacji. No, cały to może przesada, wielu ludzi stało bez ruchu, bez słowa, bez dźwięku, z trudem próbując przetrawić to, co właśnie się dzieje. Gdyby mieli ciut mniej wątpliwości, czy na pewno jestem nieomylnym następcą św. Piotra, na pewno już by mnie wybuczeli i wywieźli na taczkach…

Trochę musiałem poczekać, zanim tłum się uspokoił. Niezbyt przejmowali się moim gestem wyciągniętej, uciszającej dłoni. W końcu jednak mogłem kontynuować.

‘Moi kochani! Posłuchajmy Jezusa! “Będziesz miłował Pana Boga twego całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy.”’

‘Możesz zapomnieć o wszystkim innym, ale nie o tym. Możesz sobie kochać swoją władzę, pieniądze i zaszczyty–’ spojrzałem wymownie w stronę hierarchów ‘–ale chociaż w tym jednym posłuchaj Chrystusa. Najpierw kochaj Boga, potem bliźniego, a reszta sama już wskoczy na swoje miejsce’. Spojrzałem do tłumnym tłumie, który patrzył na mnie z dziwną mieszanką zachwytu, zdziwienia i oburzenia. Uśmiechnąłem się ciepło.

‘Kochaj’ powtórzyłem. I usiadłem.

To kazanie było realizacją pierwszego punktu na mojej liście TODO. Poruszyć serca wiernych, zrobić rozgardiasz i zmusić do myślenia. Wyrwać wszystkich ze strefy komfortu, z nijakości i bierności. Dać im do zrozumienia, że zmiana się zbliża i jest nieuchronna.

Punktem drugim było uproszczenie kościelnej hierarchii. Ja wiem, że hierarchią Kościół stoi, ale to że zawsze tak było, nie znaczy że tak właśnie jest dobrze. Jest bardzo źle.

Silna hierarchia jest tak bardzo średniowieczna. Jest tak bardzo z czasów, gdy kobietę uważano z definicji za gorszego człowieka niż mężczyznę. Jest pełna nic nie znaczących, honorowych tytułów, których używa się po, by dać głupiemu podwładnemu pustą nagrodę za lojalność. No sami spójrzcie, jak to ładnie Wikipedia ujęła w punktach:

Czy naprawdę coś zmienia w sprawności administracji fakt, że diecezje pogrupujemy po dwie-trzy i jednemu z biskupów damy tytuł “metropolity” i dodatkową szmatkę do ubioru? Czy jest jakiś sens istnienia instytucji infułata, prałata, mitrata czy kanonika, poza czysto historycznymi naleciałościami? Czy naprawdę jest tak istotne kto przed kim idzie w procesji i kto od kogo jest o ile ważniejszy? Przecież wystarczy czysto praktyczna hierarchia – kto kogo ma słuchać w jakiej kwestii. Bardzo mocno zamachnąłem się brzytwą Ockhama i wyszło mi coś takiego:

Zdegradowałem wszystkich w dół, do najbliższego pozostałego przy istnieniu stopnia hierarchii. Owszem, Kościół potrzebuje jakiejś poukładanej struktury, żeby się nie rozleciał i sprawnie funkcjonował, ale na Boga, to nie ma być arystokracja!

Zdegradowałem połowę stanu kapłańskiego jednym dekretem. Oj wkurzyli się. Mocno mocno. Już nawet sam nie wiem za co, bo z tego dekretu wyniknęło jeszcze kilka drażliwych zmian.

Zniknęły wszystkie tytuły właściwe dla kościołów wschodnich. No bo, na Boga, jeśli wszyscy niby wierzymy w tego samego Chrystusa, to powinniśmy się wokół tego zjednoczyć, a nie spierać się o takie pierdoły, jak to czy kogoś nazwać archidiakonem czy diakonem, patriarchą czy biskupem? Jak sobie pomyślę, że kiedyś schizma była o to, czy chleb do Eucharystii kwasić czy nie, to już sam nie wiem, czy się śmiać czy płakać. Jeśli będą się burzyć o takie rzeczy, to chyba się załamię, że od pięciu wieków ani trochę nie ruszyli z mentalnością do przodu.

Zlikwidowałem również biskupów polowych. W ogóle wszystko polowe. Żadna religia nie może twierdzić że jest “pro-life”, dopóki nie zrezygnuje z ostatniego kapelana. Od teraz księża mają z armią tyle wspólnego, że mogą i powinni pełnić posługę wśród żołnierzy jak u każdego innego człowieka (choć uwzględniając to, że ci wierni biorą pieniądze za zabijanie innych ludzi…). Ale zdecydowanie nie powinni święcić karabinów, ani brać za swoją posługę pieniędzy z budżetów państw.

I na deser największa chyba rewolucja. Skoro już nie mamy rozdmuchanej hierarchii i chorej arystokracji, to skończmy też z tą zasadą, że kobiety nie mogą być kapłanami. Jak gdyby głównym narzędziem pracy księdza był jego penis… Przyznajmy, chyba po raz pierwszy w historii Kościoła, że kobieta też jest człowiekiem.

Oj burzyli się. Naprawdę wielu groziło schizmą, pisało wściekłe listy, nawoływali do bojkotu Szalonego Papieża, wyzywali mnie od antychrystów, i Bóg wie czego jeszcze. Oj widać, że zupełnie w to wszystko nie wierzą. Nie wierzą, że jestem Bożym Pomazańcem, Wikariuszem Chrystusa, ani nic takiego. Nie wierzą, że mam jakąś specjalną władzę i mądrość z nieba, inaczej by się po prostu podporządkowali, skoro sam Najwyższy (przez moje usta) im tak mówi.

Ale właśnie tego się spodziewałem. I bardzo mnie to ucieszyło. Tak tak! No bo przyznajcie sami, chyba nie ma lepszego sposobu na oczyszczenie Kościoła z gnid, które są tam tylko dla kasy, przywilejów i honorów. Sami się demaskują i usuwają. A ja za nimi nie tęsknię.

Przychodzą za to nowi. Rzesze tych, którzy dotychczas stali na uboczu Kościoła, z niesmakiem patrząc na to, co się w nim dzieje. Teraz, czując że będzie inaczej, szturmem wzięli seminaria, tak że ledwo się w nich mieszczą.

Ani przez chwilę nie żałowałem wydania tego dekretu.

Trzecim punktem było zaktualizowanie Crimen Sollicitationis. Ten dokument przez wiele lat nakazywał kapłanom ukrywanie przestępstw pedofilskich w Kościele. Teraz przewrotnie, pod tą samą nazwą, wydałem nowy, tym razem jawny.

To że są w Kk pedofile, nie jest niczym dziwnym, w końcu gdzie by mieli lepiej jak nie tutaj? Ale nie sprawiają oni, że Kościół plami się ich grzechem. Kto inny to czyni – ci, którzy wiedząc o ich przestępstwach, nie tylko nie reagują, ale wręcz ich chronią, korzystając ze swojej władzy duchowej. Pedofilia to grzech pedofila. Ale jej ukrywanie przez hierarchów – to już grzech całego Kościoła.

Każdy, kto wie o takich czynach dokonanych przez jakiegokolwiek przedstawiciela Kk, i ma na to dowody, dostał dwa tygodnie na przekazanie ich policji lub prokuraturze. Po tym terminie, każde ukrywanie pedofila w sutannie (jak również sam ten czyn, oczywiście) skutkuje natychmiastową ekskomuniką latae sententiae oraz doniesieniem do prokuratury na chroniącego. Zero tolerancji.

Kościół nie może zwać się świętym, dopóki nie oczyści się z tej zarazy.

Zapadło mi w pamięci jedno spotkanie. Z jakimś wikariuszem z Filipin, którego imienia niestety nie udało mi się zapamiętać.

Człowiek niepozorny, skromny, na audiencję trafił ponoć przypadkiem. Przyznał mi się, że choć jest księdzem, to nie wierzy w nic, co głosi ludziom w kazaniach. Ale pozostaje w Kościele, bo czuje, że może tu czynić sporo dobrego. Pracować charytatywnie, łatwiej zbliżać się do ludzi, który z automatu mu ufają dzięki koloratce, może pocieszać ich i podnosić na duchu, nawet jeśli jest to dzięki opowiadaniu im czegoś, co uważa za bajki. Według niego jest warto, nawet za cenę własnej hipokryzji.

Powiedział mi coś jeszcze. ‘Spóźniłeś się.’

‘Jak to?’

‘Z naprawianiem Kościoła. Już za późno. Dobry Kościół, który naprawdę dawałby świadectwo temu, co głosi, utrzymałby przy sobie większość ludzi targanych wątpliwościami. Ale nie był dobry, a ludzie odeszli. I to tak daleko, że teraz już nie wrócą, nawet jeśli zdołałbyś naprawiłbyć wszystko, co ich kiedyś od tego Kościoła odstraszyło.’

Zrobiło mi się smutno, bo zdałem sobie sprawę, że ma rację. Nic nie wskóram. Kościół ginie.

Ale przynajmniej się w międzyczasie pobawię i zrobię rozgardiasz. A nuż jednak coś z tego dobrego wyniknie…

Czwartym punktem mojego planu było wydanie dekretu obyczajowego. Deklarującego zmianę podejścia Stolicy Piotrowej do takich spraw jak antykoncepcja, aborcja, homoseksualność czy eutanzja. Na bardziej racjonalne, a mniej dogmatyczne.

Tak, wiem wiem, ciężko mówić o racjonalizmie, kiedy ma się w doktrynie niepokalane poczęcie i świętą księgę pełną jawnych sprzezczności. Ale to to pikuś. Czy Maria była dziewicą czy nie, to niemal akademicka dyskusja. Ale już to, czy w Afryce dalej będzie szalała epidemia AIDS i głód z przeludnienia, przez idiotyczny zakaz używania kondomów, albo czy miliony młodych gejów i lesbijek przestaną targać się na swoje życie z powodu braku akceptacji przez swoje rodziny i znajomych – to już są istotne sprawy, w których mogę zrobić wiele dobrego.

I to niewiele robiąc. Po prostu spisując w jednym dokumencie to, czego Kościół powinien nauczać już od dawna, gdyby tylko zaczął słuchać swojego założyciela. Że Bóg kocha wszystkich, że miłość nie jest niczym złym, że boskie Bogu, a cesarskie cesarzowi, że wolna wola…

Cholenie szybko minęły mi trzy pierwsze miesiące pontyfikatu. Przez ten czas ciągle dzwoniły w głowie słowa Billa Mahera: “Papież ma najlepszą robotę na świecie! Jedyne co robi, to mówienie, a przecież wszystko, co powie, jest z definicji prawdziwe!”.

Cóż, akurat w moim przypadku nie. Zadziwiająco dużo ludzi uznawało mnie, w najlepszym przypadku, za uzurpatora, jeśli nie za antychrysta. Każde moje słowo, czy to w kazaniu, w rozmowie czy na piśmie, spotykało się z falą prostestów, a nawet wyzwisk. Jasne, że tego właśnie spodziewałem, decydując się na posprzątanie stajni, w której konie i stajenni zdążyły się już zakochać w tym całym brudzie, który panuje tu od wieków. Ale i tak nie było mi lekko.

Ukojeniem były dla mnie głosy poparcia, napływające zdecydowanie mniej licznie niż głosy oburzenia, ale zawsze. Ukojeniem były dla mnie statystyki, w których widziałem jak na dłoni, jak bardzo zmieniam Kościół. Jak bardzo zmieniam świat. Kurwa, cały świat. Ja, sam, jeden. Nawet jeśli nic mi z tego nie wyjdzie, to jednak warto było żyć choćby tylko po to, by teraz doświadczać tego cudownego uczucia. Zmieniam świat. Nawet jeśli zmienię go na gorsze, jeśli rozwalę go bardziej niż był rozwalony, to przecież próbowałem! Z jak najlepszymi intencjami!

Teraz mógłbym już umrzeć szczęśliwy. Wreszcie spełniony.

Zawsze mi czegoś w życiu brakowało. Goniłem po omacku za czymś, czego nawet nie potrafiłem nazwać. Teraz już to mam – świadomość, że dałem z siebie światu najwięcej jak mogłem.

Już nawet przestało mnie ciekawić, co takiego musiało się stać, że Kolegium wybrało akurat mnie. Miałem zbyt dużo spraw na głowie, by jeszcze znaleźć czas na ciekawość. Było mi dzięki temu tak buddyjsko, pusto, mój umysł stał się przejrzysty jak chyba nigdy wcześniej.

Dopiero dziś zacząłem się z powrotem przejmować tą zagadką. Zdałem sobie bowiem sprawę, że to dokładnie dziś, pierwszego sierpnia, mijają trzy miesiące, odkąd noszę na dłoni Pierścień Rybaka. Marnelli obiecał mi, że właśnie tego dnia wszystko mi zdradzi.

Jak gdyby czytał mi w myślach, zadzwonił do mnie dosłownie kilka minut po tym, jak zdałem sobie sprawę ze znaczenia dzisiejszej daty. Umówiliśmy się na dwunastą. Czegokolwiek się wtedy nie dowiem, na pewno sporo to zmieni. Czy wywróci mi cały świat do góry nogami? Może jednak wolałbym tego nie wiedzieć?

Czeka mnie jeszcze pół dnia. Niby od czasu modlitwy przed homagium strach był mi już obcy, ale teraz zaczęło mi towarzyszyć jakieś dziwne, złowrogie przeczucie. Ciężko mi było choćby przełknąć ślinę. Ciekawe czy wyduszę z siebie choć słowo podczas porannej mszy w kaplicy? Czy przełnę choć kęs śniadania?


Tags: