Razem od 4,5 roku. Z tego absolutnie pewni, że to właśnie ze sobą chcemy spędzić resztę życia – już nawet nie wiem od jak dawna, może coś koło trzech lat? Ale ślub wzięliśmy raptem parę tygodni temu. Trochę nam zeszło zbieranie się do niego, no nie?
Cóż, Polska nawet nie chciała o tym słyszeć, Niemcy ociągały się z wprowadzeniem pełnej równości małżeńskiej, a my baliśmy się tej całej międzynarodowej biurokracji i nie do końca widzieliśmy potrzebę... Tak się jakoś odkładało i odkładało na potem...
Teraz, gdy mamy to już za sobą, wiemy, że to nie aż takie straszne. I że warto. Stąd też ten mały tutorial, który być może pomoże komuś w podobnym kroku. Jak to wszystko pozałatwiać, ile to kosztuje, ile to trwa, od czego zacząć?
Oświadczyny
Kto komu się oświadcza w związku dwóch facetów? Heh, zapewne kto pierwszy, ten lepszy. U nas to w sumie nikt się nikomu nie oświadczył. Tak czy siak niemal od samego początku żyliśmy jak małżeństwo – mieszkaliśmy razem, mieliśmy wspólne pieniądze, wspólnie o wszystkim decydowaliśmy – jedynie w kwestiach formalnych byliśmy dla siebie de iure obcymi ludźmi. Było to dla nas oczywiste, że gdy tylko będzie to możliwe i sensowne, wtedy po prostu się hajtniemy.
W ramach symbolicznego prostestu przeciw dyskryminującemu nas polskiemu prawu zaczęliśmy nosić obrączki – na znak, że choć nie możemy się pobrać, chętnie byśmy to zrobili. Więc chyba ten moment można liczyć jako ± oficjalne zaręczyny.
Odwlekanie
Gdy przeprowadziliśmy się do Niemiec, było tu możliwe tylko zawarcie związku partnerskiego. Z tego, co wiedzieliśmy, różnił się on od “pełnoprawnego” małżeństwa tylko trzema rzeczami: 1. nazwą, 2. możliwością adopcji dzieci, 3. de facto niższymi podatkami w przypadku nierównych dochodów małżonków (3+5 grupa podatkowa zamiast 1+1).
Za to nawet jako kawalerowie z Niemczech tak czy siak mogliśmy założyć wspólne konto bankowe, wspólnie wziąć kredyt, odbierać za drugiego przesyłki na poczcie (tylko teoretycznie, bo Deutsche Post działa tak tragicznie, że zawsze były jakieś problemy), i takie tam. To wszystko sprawiało, że niezbyt mieliśmy motywację zawierać związek partnerski.
Aż do momentu, gdy Tomek dowiedział się, że punkt trzeci naszej wiedzy o niemieckich związkach partnerskich jest z dupy wzięty – związki partnerskie jak najbardziej mogą być na “tańszych” grupach podatkowych na tych samych zasadach co małżeństwa. Najwidoczniej pokracznie zrozumieliśmy jakieś newsy, że Merkel chciałaby to zlikwidować, czy coś w ten deseń. Tak czy siak, każdy miesiąc pozostawania kawalerami kosztował nas jakieś ~200€ w wyższych podatkach. Mieliśmy więc istotny powód, by wreszcie przejść się do urzędu.
Ale od czego zacząć? Jak dostać z Polski potrzebne papiery, skoro polskie urzędy robią co mogą, by osobom LGBT utrudnić życie? Jak już je dostaniemy, jak to najlepiej zgrać w czasie, skoro mają one półroczną datę ważności? Czy ludzie nas nie zjedzą w tych urzędach? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi...
“Na szczęście” pojawiła się wymówka, by ślub trochę odwlec: stało się całkiem realne, że już po wrześniowych wyborach do Bundestagu, ktokolwiek by nie rządził, wprowadziłby od razu równość małżeńską. Ehe für Alle realnie stało się już tylko kwestią czasu. (→ Sehr geehrte Frau Merkel).
Czas nadszedł szybciej niż się spodziewaliśmy, i jeszcze przed wyborami Bundestag przyjął równość małżeńską 😍
Formalności
W końcu wybraliśmy się do Urzędu Stanu Cywilnego (Standesamt). Ważne: musi to być urząd, w którego rewirze jedno z Was jest zameldowane (a że mieszkamy razem, to nie mieliśmy wielkiego wyboru). Za to jeśli żadne z Was nie mieszka w Niemczech, możecie iść (z tego co wiem, źródło) do któregokolwiek Standesamtu.
Jeśli patrzeć stereotypowo, gdzie byście się spodziewali najbardziej niemiłych ludzi? W urzędach, nie? I w Berlinie (przynajmniej Niemcy mają taki stereotyp). Tymczasem urzędniczki w berlińskich urzędach były chyba najbardziej uprzejmymi osobami, jakie w tym kraju spotkaliśmy.
Wystarczy powiedzieć “dzień dobry, jesteśmy z Polski, chcemy się hajtnąć, ale nie wiemy, jakich potrzebujemy dokumentów”. Mają gotową karteczkę, na której zaznaczą Wam krzyżykiem, którego papierka od którego z Was potrzeba. Musieliśmy tylko poczekać na panią, która znała się akurat na Polsce.
Jeśli któreś z Was jest po rozwodzie albo ma dzieci, potrzebnych dokumentów jest więcej. Ale w naszym przypadku potrzebowaliśmy tylko zestawu obowiązkowego:
- pełny odpis aktu urodzenia,
- zaświadczenie o stanie cywilnym,
- paszporty – dowód osobisty też mógłby być, ale on nie jest międzynarodowy, więc wymagałby tłumaczenia przysięgłego.
Punkt drugi jest tym, o co się najbardziej martwiliśmy. Przeważnie wymagane jest “zaświadczenie o zdolności do zawarcia małżeństwa za granicą”, którego polskie urzędy parom jednopłciowym nie wydają. Żeby je otrzymać, należy podać dane obu osób chcących zawrzeć małżeństwo za granicą – w polach “małżonek” i “małżonka”.
Jednak, cytując urzędniczkę, “z katolickiego kraju to nie możemy wymagać, że nam to dostarczycie”, więc wystarczy “zaświadczenie o stanie cywilnym”. Potwierdza ono że człowiek X jest kawalerem, i nic więcej.
Przy obu dokumentach polscy urzędnicy pytają, w jakim celu mają je wystawić – ponieważ w przypadku niektórych powodów wystawienie jest bezpłatne. Nie mam pojęcia, co się stanie, jak powiecie “w celu zawarcia jednopłciowego małżeństwa za granicą”. Teoretycznie nie mają jak Wam tego zabronić – zawsze możecie wymagać od państwa papierka potwierdzającego gdzie i kiedy się urodziliście i że jesteście stanu wolnego, no nie? Jednak woleliśmy nie ryzykować, nasza odpowiedź brzmiała “w celu ustalenia klasy podatkowej w Niemczech” – bo chcemy ją ustawić na trzecią i piątą, a że do tego trzeba być po ślubie, to już szczegół.
Możecie iść do dowolnego Urzędu Stanu Cywilnego w Polsce. Można to też ponoć załatwić przez ePUAP, co zapewne jest zdecydowanie bezpieczniejszą i wygodniejszą opcją, ale po latach mieszkania w zacofanych technologicznie Niemczech zwyczajnie zapomnieliśmy o tej opcji. Tomek dostał swoje dokumenty od ręki (jest młodszy i był już w elektronicznym systemie), ja musiałem się przejść dwa razy. Wpisanie moich danych do elektronicznego systemu zajęło im raptem jeden dzień, ale maksymalnie może trwać nawet 7-10 dni, więc jeśli mieszkacie za granicą, odpowiednio zaplanujcie swoją wizytę w Polsce.
Kosztowało to 33 zł za każdy z aktów urodzenia i po 38 zł za zaświadczenie o stanie cywilnym. W sumie 142 zł.
Następnie potrzebowaliśmy tłumacza przysięgłego, który okazał się być najdroższą częścią zestawu obowiązkowego. Za tłumaczenie wszystkich czterech papierków pani wzięła 110€. Koniecznie zwróćcie uwagę, czy do tłumaczeń dołączone jest Beglaubigung (uwierzytelnienie).
Termin
Z kompletem dokumentów i tłumaczeń mogliśmy wreszcie wybrać się do Standesamtu i zarezerwować termin. Teoretycznie wystarczyłby jeden z nas, by to załatwić, no ale...
Terminy na sobotę są zawsze droższe niż w tygodniu i trzeba je rezerwować z dużym wyprzedzeniem (w przypadku Berlina-Charlottenburg trzy miesiące). Terminy w trakcie tygodnia są dostępne praktycznie kiedy chcecie. Jedynym ograniczeniem jest to, że urzędy nie mogą zarezerwować termiu na więcej niż pół roku naprzód – co dla wielu ludzi może być problemem. My zdecydowaliśmy się na piątek, na półtora miesiąca naprzód (żeby świadkowie na pewno dostali urlop).
Opłaty urzędowe różnią się w zależności od Landu. W Berlinie 80€ kosztowało nas “stwierdzenie zdolności do małżeństwa” (gdybyśmy obaj byli Niemcami, byłoby to tylko 40€) i 10€ wydanie aktu małżeństwa. Kosztowałoby dodatkowe 60€, gdyby ślub odbył się w sobotę, dodatkowe 75€, gdyby odbył się poza urzędem (plus koszt sali, oczywiście) oraz dodatkowe 20€, gdyby któryś z nas zmienił nazwisko (można przejąć nazwisko drugiej osoby, niezależnie od płci, albo używać podwójnego).
Nazwiska nie zmienialiśmy, ponieważ nie byłoby możliwości wystawienia nam jakiegokolwiek dokumentu tożsamości, które by je potwierdzało – Niemcy nie potwierdzą naszej tożsamości, dopóki nie jesteśmy ich obywatelami, a Polska nie przyjmie do wiadomości, że jakikolwiek ślub miał miejsce. Co nie znaczy, że się nie da: nasz znajomy przejął nazwisko męża (Niemca), teraz musi się zawsze legitymizować polskim dowodem osobistym (ze starym nazwiskiem) wraz z niemieckim aktem małżeństwa (z adnotacją o zmianie nazwiska).
Nieuznawanie naszego małżeństwa przez Polskę ma jeszcze jedną komiczną konsekwencję – gdy tylko przekroczymy wschodnią granicę, magicznie staniemy się z powrotem kawalerami. Fascynujące, czyż nie? 😁
Poza terminem i nazwiskiem musiliśmy podjąć w urzędzie jeszcze parę decyzji: czy będą obrączki (będą), czy będą świadkowie (będą, dwoje – może być jeden, dwoje lub żadnego, muszą być pełnoletni i rozumieć niemiecki), czy dostarczymy muzykę na ceremonię (tak, Canon in D i Let’s Ride Into The Sunset Together), i chyba tyle.
Język
Musicie znać niemiecki na tyle, żeby rozumieć wszystkie konsekwencje zawarcia związku małżeńskiego – i raczej ciężko ukryć zbyt słaby niemiecki podczas załatwiania tej całej biurokracji. W przypadku świadków zdecydowanie łatwiej – oni muszą tylko przyjść na ceremonię, przedstawić dowody tożsamości, podać adres i podpisać jeden czy dwa papierki. W każdym przypadku jest możliwe, by ślub odbył się przez tłumacza, jednak nie mam pojęcia jakie są to koszty.
Impreza
Nie zamierzaliśmy brać kredytu i wydawać kokosów na wielkie weselicho – zwłaszcza że ograniczała nas również malutka sala ślubów (max osiem miejsc siedzących), homofobia mojej rodziny, i ogólna niechęć do kontynowania ludowych tradycji. Zdecydowaliśmy się zatem zaprosić tylko świadków oraz brata Tomka.
Mówię Wam, najlepsze wesle na jakim byłem! Najpierw postawiliśmy wszystkim obiad w najlepszej żeberkowni w Berlinie, Tony Roma’s, a potem zrobiliśmy u siebie domówkę – z litrami pfeffi, pedalskich drinków, shishą, grą w butelkę, i takimi tam... 😊
Ceremonia
Nie, nie denerwowaliśmy się. Nie wiem czemu tyle osób nas o to pytało. Przecież robimy coś czego obaj jesteśmy absolutnie pewni, coś o czym wspólnie zadecydowaliśmy już lata temu, coś na co czekaliśmy tyle czasu! A przede wszystkim: coś, co zmieni w naszym życiu jedynie klasę podatkową i parę kwestii formalnych – bo w każdej innej kwestii już od dawna żyjemy jak małżeństwo. Zawarcie tego ślubu w urzędzie to tylko czysta formalność.
A tak przynajmniej myśleliśmy, dopóki rzeczywiście do niego nie doszło. 😁
Ślub znaczył dla nas obu zdecydowanie więcej niż się spodziewaliśmy. Może ujmę to tak: podczas gdy ja mogę się poryczeć z byle powodu, Tomka widziałem płaczącego raptem parę razy w życiu, jedynie w czasie najbardziej emocjonalnych przeżyć. Gdy mówiliśmy sobie “ja”, to on nie mógł powstrzymać łez wzruszenia.
Oficjalne potwierdzenie swojej decyzji, w urzędzie, przed urzędnikiem, przy świadkach, jest czymś więcej niż tylko formalnością, cokolwiek byśmy nie twierdzili. Dzięki temu przeżyciu wiemy jedno – niczego w życiu nie byliśmy tak pewni, jak tego, że chcemy być ze sobą.
Praktycznie wyglądało to tak: przychodzimy 15 minut przed ceremonią, pokazujemy paszporty (my i świadkowie), podpisujemy oświadczenie, że w międzyczasie nic się nie zmieniło w kwestii naszej zdolności do małżeństwa, dajemy urzędniczce muzykę na płycie (pendrive nie działał), i czekamy.
Urzędniczka zaczyna ceremonię od wyjaśnenia, co się za chwilę wydarzy, potwierdzenia nazwisk, adresów (polskie nazwy ulic są ciut problematyczne 😝) itp.
W pewnym momencie poprosiła nas o powstanie i spytała (w kolejności alfabetycznej): “jeśli ty, <imię nazwisko>, chcesz poślubić <imię nazwisko>, potwierdź to mówiąc »ja«”. Potwiedziliśmy, mówiąc “ja”.
Nie do końca pamiętam w jakiej kolejności wydarzyła się reszta, ale: świadkowie zostali spytani, czy uświadczyli, wszyscy zostaliśmy poproszeni o podpisanie papierka, goście dostali moment na złożenie życzeń, i chyba to tyle.
Just smile and nod, będzie dobrze 😊
PS Możecie się ubrać business casual, nikt nie nakrzyczy.
Co zmienił ślub w naszym życiu?
Oczywiście, tę cholerną klasę podatkową. Oczywiście już nie musimy się martwić, że jakakolwiek instytucja (przynajmniej w zachodnich krajach) potraktuje nas jak obcych ludzi, zwłaszcza w kwestii opieki medycznej i dziedziczenia.
Poza tym? Jesteśmy bogatsi o przepiękne przeżycie i pewniejsi swojego uczucia niż kiedykolwiek. Wymieniliśmy obrączki z cudnych tęczowych na jeszcze śliczniejsze wolframowe. A dzięki postawie urzędników, gratulacjom od znajomych z pracy i życzeniom od przyjaciół wreszcie poczuliśmy się w pełni akceptowani.
Mówienie “mój chłopak” zawsze było dla mnie obarczone pewnym ryzykiem i strachem, że to może być powód, by dostać po mordzie – nawet w kraju, gdzie 87% ludzi popiera równość małżeńską, ciężko pozbyć się starych fobii z ojczyzny. Reakcje wszystkich dookoła sprawiły jednak, że mówienie “mój mąż” przychodzi mi już nie ze strachem, a z dumą.
Nikt nie nazwał tego “gejowskim ślubem” – bo to był po prostu ślub, jak każdy inny (choć niewątpliwie najpiękniejszy w naszym życiu). Jesteśmy ludźmi jak wszyscy inni. I kochamy się najmocniej na świecie!