CW: enbyfobia, bigoteria, krew, sporty ekstremalne, genitalia
– Dzień dobry! Ja bym się chciało zapisać na kurs spadochroniarski.
– Dobry! Pokaże się no tu! – wbija we mnie wzrok – Niebieskookie? Kto to widziało?! Pierwsze widzę, żeby niebieskookie skakało z samolotów!
– Ale to nie wolno?
– Nie no, chyba wolno. Konstytucja każe czy coś… Ale głupio państwu będzie, same brązowookie dookoła. Mogę je zapisać, ale jakby co, to ja ostrzegała!
– Dzień dobry, Generic Streaming Service™, obsługa klienta, w czym mogę pomóc?
– Dzień dobry! Chcę się zapisać na państwa abonament, ale mam pytanie o formularz rejestracyjny… pytacie o imię, nazwisko, adres, środek płatności, wszystko spoko, ale po co wam znać moją… grupę krwi?
– Te dane są zbierane w celach mark… yyy… przepraszam, ja lepiej połączę z menadżerką.
(…)
– Dzień dobry, z tej strony Krystyna Kozłowska, menadżerka działu obsługi klienta. Uprzejmie informuję, że pole „grupa krwi” jest polem wymaganym w formularzu kontaktowym, i jest używane przez Generic Streaming Service™ aby lepiej dopasować państwa preferencje, w tym sposób, w jaki się do państwa zwracamy w automatycznych emailach, oraz dobór proponowanych filmów.
– Przecież to nie ma najmniejszego sensu!
– Nasze badania rynku potwierdzają, że są to dane istotne dla świadczenia usług. Przekażę państwa uwagi do dalszej analizy. Czy mogę pomóc w czymś jeszcze?
– Dzień dobry, gdzie znajdę spódniczki?
– Dzień dobry, a jakiego koloru by państwo szukało?
– Yyy… Czerwień, może róż?
– Aaa, to w takim razie w dziale dla brunetów.
– Dla brunetów? Jest osobny dział dla brunetów? Co ma kolor włosów do koloru ubrań?
– Ładniej pasuje, przecież to wszystkie wiedzą. W życiu byśmy nie sprzedawały czerwonych ubrań w dziale dla blondynów, jeszcze czego! Jeszcze tu ta zachodnia zgnilizna nie dotarła!
– Znaczy że cały sklep jest arbitralnie podzielony na dwa działy: blond i brunet?
– Nie no, na trzy, jest jeszcze dział dziecięcy. Dzieci mają jeden wspólny dział. Chyba że chodzi o sklepy z zabawkami, to wtedy też się dzieli. Oczywiście.
– No dobra, to co ja ma mam w takim razie zrobić, jak jestem łyse? Albo jakbym było farbowane?
– Niech się państwo nie wygłupia, przecież z jakimś kolorem włosów się każde urodziło! Można se to farbować, ścinać, golić na łyso, splatać w warkoczyki… ale natury nie oszukasz!
– To co mają zrobić na przykład rudzi?
– Rudzi? Niech mnie państwo nie rozśmiesza. Przecież wiadomo, że rudy to tylko brudny blond! Se wymyślają, chcą się czuć specjalnie. A to zwykłe blondyny są!
To takie trochę ironiczne… Nasz kolektyw próbuje pomagać ludziom w rozeznaniu swojej płci, prowadzimy stronę o języku w kontekście ekspresji i inkluzywności płciowej, głosimy wolność i samoidentyfikację – a jednak osobiście „płeć” odbieram raczej jako ograniczenie, jako zbiór głupich, arbitralnych reguł, które społeczeństwo nam narzuca w zależności od tego, jakie genitalia miałośmy przy urodzeniu.
Tak, genitalia. Ciężko się przyznać, że mamy aż taką obsesję na punkcie cudzych genitaliów. Ludzie często twierdzą, że chodzi im o „chromosomy”, o jakąś niezaprzeczalną, niezmienną, biologiczną prawdę, z którą grzech dyskutować! Ale ile z nas zna swoje chromosomy (a nie tylko zakłada jakie ma)? Ile miało kiedykolwiek robiony test kariotypu? Edytor podkreśla mi „kariotyp” jako błąd – aż tak mało nas naprawdę te całe chromosomy obchodzą. Które z nas zna się na różnorodności kariotypowej człowieka, na interpłciowości, które wie coś więcej o genie SRY, itp.? No właśnie.
Nie da się ukryć, że żyjemy w społeczeństwie, które kobiety traktuje inaczej niż mężczyzn. Kiedy spotykamy osobę niewpasowującą się w ten schemat, nasze przeżarte patriarchatem mózgi panikują – nie wiedzą, jak mają kogo traktować. Nasza obsesja na punkcie genitaliów, tendencja do nadmiernego upraszczania rzeczywistości, oraz warunkowanie wiekami mizoginii sprawiają, że niebinarność jest widziana jako wróg, jako przerażające zaburzenie filarów, na których stoi ten świat.
Może i w moich osobistych definicjach mylę trochę „płeć” i „role płciowe”, ale w mojej głowie to jest jedno i to samo. Oczywiście respektuję cudzą płeć – ale muszę przyznać, że zupełnie jej nie rozumiem. Nie mam punktu odniesienia. Nigdy nie czułom się pod żadnym względem „mężczyzną” ani „kobietą” – ani niczym innym. Byłom po prostu człowiekiem. Człowiekiem, któremu ze względu na genitalia nie wypada płakać, okazywać wrażliwości, troszczyć się o wygląd, nosić sukienek czy obciągać kutasów.
Ciężko mi zapisać się na kurs tańca na rurze bez sprawdzenia zdjęć ze strony studia, czy uczy się tam choć jeden mężczyzna – bo inaczej moje social anxiety da mi popalić jeszcze bardziej niż zwykle. Niemal każdy formularz kontaktowy pyta mnie, de facto, o posiadane genitalia – żeby dana firma, w oparciu o patriarchalne stereotypy, wiedziała, jakie rzeczy próbować mi wciskać w reklamach. Gdy tylko wchodzę do sklepu odzieżowego, to strzałki od razu kierują mnie na piętro z ciuchami ponoć lepiej pasującymi do moich genitaliów.
Czy wyobrażacie sobie świat, w którym ludzie zamiast tak bardzo przejmować się cudzymi genitaliami skupiają się na wpasowywaniu innych w sztywne schematy na podstawie koloru ich oczu czy włosów, grupy krwi, wzrostu albo miesiąca urodzenia? Bo tak właśnie mój agenderowy mózg postrzega role płciowe.
moja płeć? żadna.
będąc żadna,
mogę być męska
mogę być kobiecy
mogę nie być żadne z powyższych
mogę być sobą
]]>we the undersigned
kindly request
an adjournment of tomorrow
until yesterday.
my niżej podpisani
zwracamy się z uprzejmą prośbą
o przeniesienie jutra
na wczoraj.
He usually remembered his dreams. Not this time, though. He felt as if he had slept for many, many days, and yet, he couldn’t remember a single thing his subconsciousness had produced over that time. Strange.
Oh, wait! There was this thing... People were chasing him around the village with pitchforks, they were angry, he was running away, but he couldn’t run, classic dream problems!, they caught him, everything went even more blurry... Nah, whatever, just another dream.
This ceiling looks strange, doesn’t it?, he realised. Where the fuck am I?
He pulled up his head and looked around. WHAT THE FUCK IS THIS MATRIX!?
Whichever way he looked, he couldn’t see the end to rows and rows of snow-white hospital beds filled with people of different ages, genders, skin colors and who knows what else. They all looked dead serious.
Oh, did I say “dead serious”? I meant just “dead”.
All of them were laying flat on their backs with no sign of breath or movement.
He started panicking. What is this place? How did I get here? Am I supposed to be dead?
He looked at the young guy to his right. He could clearly see bruises around the poor dude’s neck. Did he hang himself? Is it like a morgue or something?
He looked at the old lady to his left. At that age she’s more likely to be dead than alive anyway, morgue or no morgue...
Suddenly, he heard some voices from a distance. Yup, someone was coming. He could see them. Far, far, away.
Fuck, what do I do? Am I supposed to be dead or what? Are they friendly or not? What the hell is happening? Oh my god... “the hell”... Is this hell? Nah, don’t be stupid... Hell and heaven is just some bullshit made up to make money.
‘What’s her story, Jeffrey?’, he heard a male voice from the far.
‘Not bad, Sir’, he heard an answer. ‘She’s gonna do fine with the movie, I guess. Quite boring, frankly. Finished school, with mediocre results, found a menial job, found a white straight boring republican guy to marry, had three children, lived long enough, died from cancer, she’ll see that her husband and children miss her, but they eventually manage to move on. Boooooring, but she’ll like it.’
‘Phew... OK, let’s get over with it then.’
They were getting closer. I’m obviously supposed to be dead now..., he thought, No idea if they are friendly or not, and whatever the fuck is happening here, but I think I should at least play dead for now.
He laid back down, as straight and unnatural as possible, closed his eyes, and tried to calm down to hide his awfully visibly breathing lungs and awfully loudly pounding heart.
They went just past him. They didn’t notice anything. Phew!
Their steps went quiet, and it seemed like they were standing a couple of rows away from him, so he dared to open his eyes and slightly move his head up to see what they’re doing.
One of the men was tiny and bald, the other one – old and white-bearded. The Sméagol stood at the patient’s head and was clicking something on a computer attached to the bed. The Gandalf, meanwhile, stood right in from of the patient and tried to look serious and important.
‘Light on!’, said the Dobby before clicking something, and suddenly a powerful light started shining around the bed. It must look powerful from the inside! She will probably only see the Dumbledore emanating with cool light, and not much else around.
‘Awake in 3, 2, 1, ...’, said the bald one after some more clicking. Then the lady woke up. She raised her head and looked straight ahead, straight into the eyes of the bearded one.
‘Jehovah? Is that you?’, she asked.
‘Jehovah? Yeah, sure...’, he answered, visibly crestfallen, but then quickly realised how unprofessional it looked, so he cleared his throat and repeated: ‘I am Jehovah! Welcome to the Afterlife, my child!’
‘Is this heaven?’, she asked hesitantly. ‘Was I good enough for heaven?’
‘That’s something you’ll have to decide yourself, my child...’
‘What does that mean?’
‘Get up and come with me, I’ll show you.’
So she did and they went. Away. But only a couple of steps. And then they just disappeared. The small guy, the big guy, the dead lady, the blinding light – everything just faded away.
The undead dude got up. He just had to follow them! He had to see what is happening to people who wake up here. He had to know what’s gonna happen to him...
He run towards the place from which those people disappeared, but there was nothing there. Just white floor and rows of sterile beds all around. He went back and forth, left and right, until he lost himself in the boring maze of beds. Where the fuck are they?
I want to get out of here, he thought. And from that moment on, every step he took, everything around him was getting more and more dark. Ten steps later he was in a different place. Just like that.
It was a long corridor. Horizon-long. With doors on both sides.
And someone was coming. God damn it.
He hid behind the closest door.
It was just a broom closet.
Actually... that’s perfect! I’m naked, like all those dead people, and unlike those Gandalfy people, who wore those long white robes... If someone sees me here naked, they’ll probably drag me back to that bed and kill me back or something... If only I could find some janitor’s clothes here, I could pose as a cleaner and basically get into anywhere!
So he scoured the closet, and he found some robes (a bit too short for him, but will do), and a janitor cart.
Pushing his cart in from of him, he walked along the corridor. Whichever doors he tried to open, were locked. Most had no labels on them, except for a couple: “edit room”, “cinema”, “conservatorium”, “dormitories”, “staff room”... All locked. How the hell do I get there?
And how do you get anywhere, here, you moron?, he rebuked himself.
He just walked forward and thought loud and clear in his head: I want to go to the “edit room”. And again, with each step he took, the dark gray walls and doors of the corridor gradually disappeared. They got replaced with neon-blue-ish desks and chairs and computers...
He stopped at one desk that looked quite dirty. He grabbed some empty coffee cups, he wiped the table with a cloth... It’s smalltalk time, isn’t it?
‘How’s work?’
The girl in a suit working at the desk seemed relieved that she can get a short break.
‘Horrible, to be honest.’, she confessed. ‘I’m doing a serial killer today... They’re the worst. Compiling the scenes from their life is damn challenging, as you might imagine.’
‘Hard to watch, huh?’, he asked. ‘Emotionally...?’
‘Nah, come on.’, she laughed. ‘I saw so much gore in that job already, it doesn’t really bother me anymore. Although, I can’t help but feel guilty that we try so much to make them suffer... I prefer making a happy compilation of scenes with her parents and her puppy for a girl who died of cancer, not that...’, she said, visibly annoyed by her current appointment. ‘Anyways, what’s so fucking hard about serial killers, is that simply showing them their crimes only makes them feel proud, instead of guilty. We have to really put on extra effort to make them feel the right thing.’
‘Oh, ok... so how did you approach this one, huh?’
‘He has a code. To never ever hurt children. So he never did – not directly. But there’s plenty of orphans in the world because of him. Seeing how they got affected will break him, I’m sure.’
‘Smart!’, he complimented her insincerely. Well, his admiration for her skill was sincere, but his apparent gladness that the serial killer will suffer after all, was not. He was afraid of his own future. What are they gonna show me? Was I a good person?
He started re-examining his life before they can make him watch a movie that will make him re-examine his life.
‘I’m sorry’, he said to the girl at the desk. ‘I’ve got to go.’
We walked ahead. I want to go the the “cinema”. And he did.
The cinema hall was huge, obviously. But empty. Among the infinite seats, he could only see a single one that was taken. By a person who also seemed to be the lead character in the movie that was currently playing.
The guy in the seat was crying bittersweet tears. The movie was about him in prison, trying to prove his innocence. Only after his death they have finally found the evidence that it was someone else who did it. They’ve exonerated him posthumously, his wife finally realised she was wrong not believing him... It might have been a sad story, but at least now he knew that the truth was out there. He looked glad that he got at least a poor, post-mortem substitute of justice.
‘Hey, what are you doing here?’, he suddenly heard a whisper. He looked at where it came from. An old, bearded man (different from the previous old, bearded man) came into the cinema together with a tiny, bald man (different from the previous tiny, bald man).
‘I came here to clean up, Sir.’
‘Didn’t they tell you to wait until the patient leaves the cinema for conservation? Stick to the rules, man, or you won’t be working here for long...’
‘I’m so, so sorry, Sir...’, he said and started walking away.
Take me to the “conservatrium”, he thought to himself. And there he was. In a huge, empty, dark green room. What the hell do they conserve here?
Then he saw it. It was far away enough not to draw attention to his presence, yet close enough for him to see what’s happening over there. God bless my 20/20 eyesight...
There was a single chair over there. A girl was sitting on it, and she looked quite happy. Yet another Gandalf and Sméagol stood around her.
‘How do you feel?’, Gandalf asked.
‘Good.’, she answered with a smile. ‘Happy. I’ve led an exciting life, I kept true to my values, I had a loving wife who made all of my days brighter...’
‘I’m glad that’s what you feel. Because that’s what you’re going to feel for the rest of eternity. You’re welcome.’
The Sméagol clicked something on a tablet, and the woman’s eyes went blank. Gandalf waved a hand in front of her eyes, but she did not react. She didn’t talk. She just smiled, absently.
I need to get out of here! Take me to the “dormitory”!
The dormitory, like all the other rooms so far, looked infinite. Almost identical to the room with hospital beds in it, with its white sterility and its excess of nude people. Except instead of lying in beds, they were sitting on a fluffy white floor.
All eyes blank. None of them reacting to the janitor who just appeared among them. Some were smiling, like that girl from the conservatorium. Some looked scared. Some looked tense. Some looked high. Some looked happy. Some looked as if they have been crying for eternity already.
Which one am I gonna be? Fuck, that looks scary! I need to get out of here. Take me to the “staff room”!
And there he was. Among thousands and thousands of Dumbledores and their Dobbys. Among thousands of janitors and movie editors. They sat on comfy chairs and sofas, enjoying their brakes.
He sat down on one of them. He tried to relax.
It’s not gonna be bad, is it? You weren’t supposed to wake up early. They don’t know you’re awake. At least you know what they do here. Maybe you can avoid it? Maybe you can run away?
‘Sir! Sir! We’re done with this one. What a challenge it was! But Jake Onion’s movie is finally finished!’, shouted a movie editor as soon as he entered the room.
‘Thanks, Jeremy!’, answered one of the white-haired old men. ‘Let me just finish my coffee, and we’re onto that.’
FUCK!, the undead fake-janitor thought. I AM JAKE ONION! And I was A CHALLENGE! God damn it, I’m screwed! They’re gonna go to the hospital beds’ room and realise I’m not there. What then?
He panicked. Instead of trying to run away, he went... to the hospital beds’ room.
There! There’s my bed! Quick, I have to get rid of those clothes. He took them off and tossed under some random bed. Then he laid down on his own bed.
What do I do now? I don’t wanna feel. I don’t wanna see my life. I don’t wanna see anything. I don’t wanna hear anything. Fuck, I’ve left the janitor cart behind. It would have something I could stuff in my ears with.
He looked around. Nothing. Nothing but bodies. Screw it, I’m too desperate to have morals!
And he just bit off the ear of that young hangman next to him. Dude didn’t even bleed. No wonder, he’s dead after all, isn’t he?
Jake stuffed pieces of the hangman’s ear into his own earlobes. He clapped to check if it worked. Fine enough. Now the sight...
He remembered the blinding bright light emanating from the Dumbledore. He checked out the computer next to the pillow on his bed. The interface was a bit complicated and he had no idea what language was it on, but eventually he did find an icon of a light bulb.
He clicked on it, and indeed, a bright light appeared out of nowhere. There was a slider there as well. He moved it a bit up. Yup, the light got even brighter. Max power then!
A few seconds later, his eyes physically hurt. He blindly turned the light off. Yup, “blindly” is a good word. How he could not see a thing, just blackness.
He laid down and tried to calm down. It’s gonna be OK now, he lied to himself. They can’t show you anything anymore. Just relax!
He had no idea what was happening. At one point, he saw the blackness becoming a little bit less dark. Does it mean the wizards woke me up now? I mean, I was awake the whole time, but I guess now they THINK they woke me up...
So he got up.
‘Am I dead? Is this heaven?’, he asked. He didn’t hear himself say it, he didn’t hear the answer. But he waited what he thought was appropriate time and he got up and started walking. Until he hit something with his big toe.
He bent down and tried to touch it. Yup, it’s a cinema chair. I made it here!
Jake sat down. The more he tried, the harder it was to relax.
Just think positive. Think about the happy things in your life. Think about the studies in Rome. About those crazy parties. Think about the money you had. The villas you lived in. Think about the holidays in Ibiza. Just laying on the beach. Relaxing. Enjoying the sun. Drinking sangria. And in the evening having fun with the boys...
God damn it, Jake, you idiot! That’s the last thing you were supposed to think about! Don’t think about the boys. No, girls are also off limits!
Fuck, I can’t not think about them. But I’m sure they’re fine. I just showed them love, that’s it. They came to me themselves, didn’t they? They wanted it. They were already old enough to know what they want. Eight is enough already, isn’t it? Damn, one girl was five... I’m sure she’s fine though...
Wherever he tried to point his thoughts to, the children were already there. His work – just an excuse to meet them. His vacations – he always brought some kid with him. His studies – he partied way more than his celibacy allowed him to.
He knew the kids weren’t all right. He met one of them years later. At 40, he never even had a girlfriend. Was it because of Jake? What else could it be? He had heard about one girl who went bankrupt paying for her therapy. He had heard about that boy who took his own life when he was 14... The boy left no note, nobody knew why he did it. Jake knew. He told himself that it couldn’t possibly be this, but deep inside he knew it was him. It was all him.
All his life he tried not to think about it. But apparently, you can’t hold it in forever. Try as he might, his guts were filled with guilt. Whatever they were currently showing him on the big screen, he saw even worse things in his head.
He saw the scared, innocent faces of the children he raped. He saw the angry, murderous faces of his parishioners. He saw the pitchforks they were holding. He saw his death again.
I’m screwed. I’m fucking screwed forever.
]]>‘All stand for Their Majesty, Ruler of the Seven Continents, Sovereign of the Three Moons, Protector of Freedom, Emperor Kĥalɨd, the fourth of this name!’
Fanfares resounded and all hundred forty-four Senators (what an unusual attendance!) rose from their seats as the Emperor entered the Senate Plenary Hall, followed by a dozen generals. Well, “crawled into” might have been a better word to describe it, but since that was the ordinary for their species, I guess just “entered” is fine. The point is, even though for humans it might have looked sluggish and repulsive, for mendrɨans the whole scene looked ultimately royal and dignified as fuck. The Sovereign Senate doesn’t invite the Emperor that often. Whatever is happening, is gonna be huge.
‘My dear Senators’, started the Emperor after reaching the podium, ‘this war is unwinnable’. There was a loud gasp. Even though they knew that the immense power of their Empire is nothing compared to what the invaders from Earth can unleash, they were still holding on to their hope. Does it mean there’s officially no hope anymore?
Kĥalɨd continued: ‘but if we don’t win it, our entire species will perish, our Beloved Planet and its Three Moons will be destroyed to pieces. So we cannot lose it. It’s unwinnable, but we have to win it.’
Their voice started shaking. ‘What the fuck do we do?’, they cried.
The silence in the Plenary Hall was deafening. No-one has ever seen the Emperor lose their image of a strong, powerful leader, not even for a second. And now they seemed ready to burst into tears.
No-one dared to speak. No-one had a good solution. When you are faced with the arsenal and the technology of a species that has managed to find you on the other side of the galaxy, to travel thousands of light years, and to destroy an entire continent on your home planet with a single bomb, while you have only just managed to colonise your Three Moons recently, you’re basically fucked. No idea is a good idea.
‘I have an idea’, said one of the Senators once they stood up. It took them a while to decide, whether it’s even worth mentioning, or actually, if it’s safe to even mention it. But eventually they did stand up and speak up. They’re gonna be dead soon anyway, they all are. No better time to get desperate.
‘It’s crazy, it’s dangerous, it’s disastrous, it’s desperate, but it’s still better than the alternative. Please, Your Majesty, please, fellow Senators, please, honorable Generals, please hear me out in full before beheading me for putting out this outrageous proposal.’
Kĥalɨd nodded quietly.
‘The threat that we are facing now are the despicable Earthlings, who think they can treat us like vermin. Their weapon against us is their technology. We absolutely cannot compete with them in this field. Our technology might be great, it might be a marvel of the mendrɨankind, and yet it’s still inferior to theirs...’
‘Except...’, they said and they hesitated, if they still want to continue... Screw it, they’re all screwed anyway.
‘Except for one piece of technology that me have achieved and they have not. Time travel.’
They expected a loud indignation, screams, shouts, and possibly even a lynch. But everyone was either loyal to the promise to hear him out, or simply too shocked to do anything.
‘As we all know, since the Great Tĥarrenæ of Rɨɨnø invented their Time Machine four hundred years ago, it has only been used once. Great Tĥarrenæ used it themselves to travel just eight days back into the past in order to prevent a deadly disaster in the thermonuclear power plant of Ikkonu. They failed miserably, because of the inherent rules of the Universe. The Law of Immense Reaction.’
(Or how humans call it: The Butterfly Effect.)
‘The Ikkonu power plant is still standing today and none of its thousands of employees has been harmed, but Tĥarrenæ’s mission is considered a horrible failure nonetheless. Maybe their very presence in Ikkonu, maybe some of their words, maybe just what they had for dinner instead what they had had in the original timeline – some petty detail has triggered a series of unfortunate events that eventually led to the horrible tragedy which was the Civil War. Millions and millions of mendrɨans died a horrible death from hands of each other, making it the greatest tragedy in the entire history of mendrɨankind.’
The Senate kept silent.
‘Great Tĥarrenæ has lost the love of their life in this war, which eventually led them to commit suicide. They knew that the eight days they traveled back hadn’t even passed again yet. The war wasn’t always meant to be. It wouldn’t have happened, if they had stayed in the present. They told their story to warn the rest of us from ever repeating the mistake of time travel, and then took their life.’
‘We’ve passed this story from generation to generation and never ever dared to travel in time again. Even officially proposing to the Senate to use the Tĥarrenæ’s Time Machine is an offence punishable by death. But I’m ready to suffer the consequences, if that’s the way to save our planet.’
Emperor Kĥalɨd didn’t seem angry at their Senator for breaking the law. They actually looked... hopeful?
‘If we did decide to risk a possible destruction of our Empire by the consequences of time travel, against the certain destruction from the hands of those damn Earthlings, what would our plan be? How exactly could time travel save us, Senator?’
‘I don’t know exactly yet, Your Majesty, it’s not an idea that I’ve ever entertained before this Emergency Meeting. But the main point is: now we might be less advanced than the Earthlings are, but we’re way more advanced than they were three thousand years ago. We could use that to our advantage. Maybe Your Majesty’s intelligence has some reliable intel about the Earthlings’ history, weak spots of their species, etc.’
One of the Generals stood up. ‘This is a top secret knowledge, but with Your Majesty’s permission, I’d like to share it with the members of the Senate in this time of crisis’.
The Emperor nodded.
‘We do, indeed, have plenty of intel about their past. We are able to pinpoint the exact point in time, where adding just a little bit of confusion and misinformation could lead them to basically destroy their own planet before they were even able to leave it in bigger numbers and save their species.’
A surprisingly cheerful murmur made a round among the Senators. Those monsters have a weak spot after all! Not all hope is lost!
The General continued: ‘They narrowly escaped an utter destruction after they had been exploiting the natural resources of their planet to its limit, producing tons and tons of carbon dioxide and other substances that are toxic for them, for their atmosphere and disastrous for their climate. They were facing horrible hurricanes, fires, floods, food shortage, etc. etc. All we need is to go back to that decisive moment and convince them not to care, to carry on and just hope for the best, or even not to even believe that the whole threat is real.’
Somebody started clapping. Somebody started cheering. Soon the entire Hall was loud and visibly hopeful.
‘ORDER!’, thundered the Emperor. ‘Let’s have a plan ready first, before we start celebrating having a plan.’
The Senator who proposed it realised that they aren’t getting beheaded today. They have the Senate on their side. So… they started questioning their own idea now...
‘Is this enough?’, they asked the General. ‘Shouldn’t we have more ways to harm them, just in case this one doesn’t work out? We won’t get a second change at it.’
The General didn’t seem worried. ‘Oh, trust me, Honorable Senator, those monsters might be invincible monsters now, but they have had plenty of problems in their past. For instance, the only reason they’re even still alive today is a method of protection against diseases that they call “vaccination”. Never mind the details, but if we just convince enough humans that they don’t really work, or that they are a scam, or that they have some bullshit side-effects, they’ll start dropping in numbers faster than the asteroids fall on our Second Moon.’
‘They weren’t always as united as a species as they are today, either. They used to have those things that they called “countries”, that basically divided them into arbitrary groups who hated each other for no reason. Also, they come in different colours of the skin, which apparently used to be a valid reason to hate and kill each other for centuries. All we need is to make them keep doing it.’
‘What more is there...? Oh, this. Their technological advancement wouldn’t have happened if it weren’t properly funded. And it was only funded so well because they could afford it by taxing the rich, which led them to more social justice, less poverty, and more money for things that actually benefit them as a species.’
‘Their science also had to be supported by the majority to be successful. It could only happen because they finally rejected most of their primitive superstitions they called “religions” and decided to look at science for answers instead.’
‘We just need to stop their progress, that’s it, and they’ll finish themselves off. Let’s make them disregard their environment, their science, their reason. Let’s feed their hatred towards each other, let’s spread the differences between them. If all goes well, we won’t even have to fight the Earthlings. There will be no Earthlings.’
A storm of applause has passed around the Plenary Hall. The Emperor had to silence it again. One Senator stood up and asked: ‘but how do we even get there?’.
A different General stood up this time and answered: ‘again, it was a top secret military operation, but with your permission, Majesty...’ – the Emperor nodded again – ‘Last week the Royal Army has successfully taken over one of the enemy’s spaceships. It is fully operational and able to travel back to Earth.’
The Senator, who originally proposed time travel, stood up again and asked: ‘Will the Tĥarrenæ’s Time Machine fit inside? Does it mean our troops can travel to Earth, perform the travel to the past over there, and possibly limit the consequences of The Law of Immense Reaction to their planet? Does it mean that the only part of our timeline that will get destroyed would be the part between the Earthling’s invasion and now? Will we just live as usual until the moment of invasion, then we won’t notice that it was supposed to happen in the original timeline, and then continue to live our happy lives?’
The General wasn’t sure what to say. ‘For obvious reasons, not only haven’t we studied time travel enough to know that for sure, we didn’t study it at all. Who knows what’s gonna happen? It will be a very risky operation, whatever we do. Worst case scenario: our entire existence will be wiped out. On the other hand, if we do nothing, or continue to fight a conventional war, the same will happen, except inevitably.’
The silence was piercing the ears of everyone in the Plenary Hall. It was unbearable, scary, heavy. They knew it will be the hardest decision they have ever and will have ever taken.
‘This will be the hardest decision of your lives’, said Emperor Kĥalɨd finally. ‘But we have to make it as soon as possible. I’ll leave the details to be worked out by the General Staff of my Royal Army, but the decision whether or not we do it at all lies entirely on the People’s Senate.’
They sat in their throne and left the podium to the Speaker of the Senate, who slowly approached it, cleared their throat and said loud and clear:
‘The most Honorable Senate of the People of Mendrɨa and its Three Moons is being asked by Their Majesty, Ruler of the Seven Continents, Sovereign of the Three Moons, Protector of Freedom, Emperor Kĥalɨd, the fourth of this name, to vote on whether Their Royal Army should proceed to strive to save our Empire from the most atrocious invasion by the monsters from Earth, by using the Time Machine of the Great Tĥarrenæ of Rɨɨnø, despite the chance of The Law of Immense Reaction possibly hurting us in unpredictable ways. All those in favour, say “aye” and raise your tail.’
Tails didn’t even have to be counted.
It’s official. It’s the end of humankind.
]]>‘Wszyscy powstać przed Jenu Wysokością, Władcum Siedmiu Kontynentów, Suwerenum Trzech Księżyców, Obrońcum Wolności, Cesarzum Kĥalɨdu, czwartum tego imienia!’
Rozbrzmiały fanfary i każdu ze stu czterdziestu czterech Senatorów (cóż za niebywała frekwencja!) powstału, podczas gdy Cesarzu wchodziłu do Sali Plenarnej Senatu, a tuż za num tuzin jenu generałów. Cóż, “wpełzłu” byłoby może ciut lepszym słowem, lecz jako że ich gatunek tak właśnie się poruszał, pozostańmy zwyczajnie przy “wchodziłu”. Tak czy siak, choć dla ludzi mogło to wyglądać ospale i odrzucająco, dla mendrɨanów scena ta wyglądała niezmiernie królewsko i godnie jak cholera. Suwerenny Senat nieczęsto zapraszał do siebie Cesarzum. Cokolwiek się zaraz wydarzy – będzie ogromne.
‘Moju drogu Senatoria’, rozpoczęłu przemowę Cesarzu tuż po dopełznięciu do podium, ‘ta wojna jest nie do wygrania’. Słychać było głośne westchnięcie zdziwienia. Choć wiedzieli, że niezmierna potęga ich Imperium to nic w porównaniu do piekła, które potrafią im rozpętać najeźdźcy z Ziemi, to jednak trzymali się resztek nadziei. Czy to znaczy, że teraz nawet nadziei już nie ma?
Kĥalɨd kontynuowału: ‘lecz jeśli nie wygramy, to cały nasz gatunek zginie, a nasza Ukochana Planeta i jej Trzy Księżyce zostaną obrócone w pył. Więc nie możemy jej przegrać. Wojna jest nie do wygrania, ale musimy ją wygrać.’
Jenu głos zaczął się trząść. ‘Co my do kurwy mamy teraz zrobić?’, zapłakału.
Cisza w Sali Plenarnej była ogłuszająca. Nikt nigdy nie widział Cesarzum tracącum choćby na chwilę wizerunek silnum, potężnum przywódcum. A teraz wyglądału onu, jakby miału wybuchnąć płaczem.
Nikt nie odważył się odezwać. Nikt nie miał dobrego rozwiązania. Kiedy przychodzi ci się zmierzyć z flotą, arsenałem i technogią gatunku, który dał radę znaleźć cię po drugiej stronie galaktyki, dotrzeć do ciebie i zniszczyć cały kontynent na twojej planecie jedną tylko bombą, podczas gdy ty ledwo co skolonizowałuś swoje Trzy Księżyce, wtedy masz zwyczajnie przejebane. Nie ma dobrych pomysłów.
‘Ja mam pomysł’, ogłosiłu jednu z Senatorów, wstając. Trochę nu zajęło zdecydowanie, czy warto w ogóle o tym pomyśle wspominać. A raczej, czy bezpiecznie jest o nim napomsknąć. Lecz w końcu wstału i odważyłu się odezwać. I tak zaraz będzie martwu, więc co za różnica? Wszyscy będą. Jeśli kiedyś łapać się desperackich kroków, to teraz.
‘To szalone, niebezpieczne, niszczycielskie, desperackie, lecz wciąż lepsze niż alternatywa. Błagam, Wasza Wysokość, błagam, szacowna współsenatora, błagam, dostojna Generała, błagam wysłuchajcie mnie do końca zanim skrócicie mnie o głowę za ośmielenie się wyjść z tą oburzającą propozycją.’
Kĥalɨd kiwnęłu bez słowa.
‘Zagrożenie, przed którym stajemy, to nikczemna Ziemiana, traktująca nas jak plugastwo. Ich bronią przeciwko nam jest ich zaawansowana technologia. Nie mamy z nimi najmniejszych szans w tej dziedzinie. Choć nasza technologia też nie jest niczego sobie, choć zadziwia każdum mendrɨanum, to jednak jest od ichniej zdecydowanie gorsza…’
‘Z jednym wyjątkiem…’, powiedziału, lecz potem się zająknęłu i zwątpiłu, czy chce kontynuować… Ech, pieprzyć to. I tak wszyscy mają przesrane.
‘Z wyjątkiem jednej technologii, którą nam udało się stworzyć, a im nie. Podróży w czasie.’
Oczekiwału głośnego oburzenia, krzyków, wrzasków, jak nie linczu. Każdu byłu jednak wiernu przyrzeczeniu, by pozwolić nu wypowiedzieć się do końca. Lub zbyt zszokowanu by jakkolwiek zareagować.
‘Jak wszyscy wiemy, odkąd Wspaniału Tĥarrenæ z Rɨɨnø wynalazłu swą Maszynę Czasu czterysta lat temu, została ona użyta tylko raz. Wspaniału Tĥarrenæ z Rɨɨnø użyłu jej samu, by cofnąć się w czasie o osiem dni i zapobiec śmiertelnej katastrofie w elektrowni termonuklearnej w Ikkonu. Poniosłu jednak sromotną porażkę, a wszystko z powodu nieodłącznych praw Wszechświata. Z powodu Prawa Olbrzymiej Reakcji.’
(Znanym przez ludzkość pod nazwą Efektu Motyla)
‘Elektrownia Ikkonu działa po dziś dzień i żadnu z tysięcy jej pracownika nie doznału krzywdy, lecz misja Tĥarrenæ'u i tak jest uważana za porażkę. Być może sama jenu obecność w Ikkonu, być może któreś jenu słowa, być może to, co zjadłu na obiad zamiast tego, co byłu zjadłu w oryginalnej osi czasu – któryś malutki detal rozpoczął reakcję łańcuchową niefortunnych zdarzeń, które przyczyniły się do wybuchu Wojny Domowej. Miliony mendrɨana zmarły okropną śmiercią z rąk swego rodzeństwa. To była największa tragedia w dziejach mendrɨańskości.’
Senat milczał.
‘Wspaniału Tĥarrenæ straciłu w tej wojnie miłość swego życia. Wiedziału, że nie minęło jeszcze ponownie nawet te osiem dni, o które cofnął się w czasie. Ta wojna nie powinna była mieć miejsca. Nie miałaby miejsca, gdyby onu pozostału w swojej teraźniejszości. Opowiedziału więc swą historię reszcie z nas, by przestrzec nas przed popełnieniem ponownie jenu błędu, po czym odebrału sobie życie.’
‘Przekazywaliśmy tę historię z pokolenia na pokolenie, i nigdy więcej nie ośmieliliśmy się zmieniać osi czasu. Nawet sugerowanie Senatowi, by użył Maszyny Czasu Tĥarrenæ'u, jest zbrodnią karaną śmiercią. Lecz jestem gotowu ponieść konsekwencje, jeśli pomoże to uratować naszą planetę.’
Cesarzu Kĥalɨd nie wyglądału jednak na wściekłu. Wyglądału raczej na… pełnu nadziei?
‘Jeśli zdecydujemy się zaryzykować potencjalne zniszczenie naszego Imperium przez konsekwencje podróży w czasie, by bronić się przed pewną anihilacją ze strony tych jebanych Ziemniaków, to jaki byłby nasz plan by to osiągnąć? Jak konkretnie podróż w czasie miałaby nam pomóc, Senatoru?’
‘Jeszcze tego nie wiem, Wasza Wysokość. To nie jest pomysł, który pojawiłby mi się w głowie przed tym Nadzwyczajnym Zebraniem. Lecz jego sednem jest to: może i jesteśmy mniej zaawansowani niż Ziemniaki, ale jesteśmy przecież bardziej zaawansowani niż oni byli trzy tysiące lat temu. Moglibyśmy jakoś wykorzystać to na naszą korzyść. Być może Służba Wywiadu Waszej Wysokości ma jakieś wiarygodne informacje na temat historii Ziemniaków, ich słabych punktów, etc.’
Jednu spośród Generała wstału. ‘Jest to wiedza ściśle tajna, lecz za pozwoleniem Waszej Wysokości, chciałubym podzelić się nią z Senatem ze względu na czas kryzysu.’
Cesarzu skinęłu.
‘Owszem, mamy od groma informacji na temat ich przeszłości. Jesteśmy w stanie określić dokładny moment, w którym zasianie ziarna niepewności, zamieszania i dezinformacji mogłoby sprawić, że zniszczyliby własną planetę zanim jeszcze urosną do swej dzisiejszej potęgi.’
Zaskakująco radosny szmer dało się słyszeć wśród Senatora. Te potwory mają jednak jakiś słaby punkt! Nie cała nadzieja jest jeszcze stracona!
Generału kontynuowału: ‘Ledwo co uniknęli całkowitego zniszczenia po tym, jak byli wyeksploatowali wszystkie zasoby naturalne swej planety, produkując miliony ton dwutlenku węgla i innych substancji, które są toksyczne dla nich i dla ich atmosfery, i niszczycielskie dla ich klimatu. Dotknęły ich przerażające huragany, pożary, powodzie, niedobory żywności, etc. etc. Wszystko, czego potrzebujemy, to wrócić do tego decydującego momentu w ich przeszłości i namówić ich, by się niczym nie przejmowali. By parli do przodu i liczyli, że będzie dobrze, albo nawet żeby nie wierzyli, że którykolwiek z tych problemów jest prawdziwy.’
Ktoś zaczęłu klaskać. Ktoś zaczęłu owacje. Wkrótce cała Sala była głośna i widocznie pełna nadziei.
‘SPOKÓJ!’, wrzasnęłu Cesarzu. ‘Miejmy najpierw plan, a dopiero potem celebrujmy manie planu.’
Senatoru, któru zaproponowału użycie Maszyny Czasu, zorientowału się, że dziś głowy pozbawionu jednak nie będzie. Ma Senat po swojej stronie. Więc… zaczęłu wątpić w swój własny pomysł.
‘Czy to wystarczy?’, spytału Generału. ‘Czy nie powinniśmy mieć planu zapasowego na skrzywdzenie ich w inny sposób? Nie będziemy mieli drugiej szansy.’
Generału nie wyglądału na zmartwionu. ‘Wierzcie mi, Dostojnu Senatoru, te potwory może i są dziś niezniszczalne, lecz w przeszłości zmagały się z wieloma problemami. Dla przykładu, jedynym powodem, dla którego jeszcze istnieją, jest sposób obrony przed chorobami, który nazywają “szczepionkami”. Nie będę się teraz wgłębiać w szczegóły, lecz jeśli przekonamy wystarczająco wielu Ziemniaków, że szczepionki tak naprawdę nie działają, że są oszustwem, albo że mają jakieś zmyślone efekty uboczne, to ich gatunkowi dostanie się od chorób bardziej niż Drugiemu Księżycowi dostaje się od asteroid.’
‘Nie zawsze byli tak zjednoczeni jako gatunek, jak są dzisiaj. Mieli od groma rzeczy, które nazywali “państwami”. W skrócie: podzielili się arbitralnie na grupki, które się nawzajem nienawidziły bez powodu. Poza tym, ich osobniki mają różne kolory skóry, co najwidoczniej jest dla nich uzasadnionym powodem, by przez wieki się nawzajem nienawidzić i mordować. Jedyne, co musimy zrobić, to sprawić, by nie przestali.’
‘Co by tu jeszcze…? A no tak! Ich boom technologiczny nigdy by się nie wydarzył, gdyby nie był odpowiednio sfinansowany. A sfinansowało go opodatkowanie najbogatszych, które doprowadziło również do większej sprawiedliwości społecznej, spadku ubóstwa i większej ilości pieniędzy do wydania na rozwój gatunku zamiast chomikowania przez garstkę miliarderów.’
‘Ich nauka potrzebowała też wsparcia większości społeczeństwa. Udało się to tylko dzięki temu, że odrzucili prymitywne przesądy, które nazywali “religiami”, a zamiast tego zwrócili się ku nauce.’
‘Wystarczy, że powstrzymamy ich rozwój, i tyle. Sami się wykończą. Sprawmy, że zaniedbają swoje środowisko, swoją naukę, swój rozum. Niech karmią się nienawiścią do siebie nawzajem. Niech rozwijają się między nimi podziały. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie będziemy musieli nawet walczyć z Ziemniakami. Nie będzie już Ziemniaków.’
Burza oklasków przetoczyła się po Sali Plenarnej. Cesarzu musiału ponownie uspokoić Senatora. Jednu z nich wstału i spytału: ‘ale jak się tam w ogóle dostaniemy?’.
Tym razem wstału innu Generału i odpowidziału: ‘tak jak w poprzednim przypadku, jest to ściśle tajna operacja militarna, lecz za Waszym pozwoleniem, Wasza Wysokość…’ – Cesarzu skinęłu ponownie – ‘W zeszłym tygodniu Armia Imperialna przejęła statek wroga. Jest w pełni sprawny i zdolny do podróży z powrotem na Ziemię.’
Senatoru, któru wyszłu byłu z propozycją podróży w czasie, wstału ponownie i spytału: ‘Czy Maszyna Czasu Tĥarrenæ'u zmieściłaby się w nim? Czy to oznacza, że nasze oddziały mogłyby polecieć na Ziemię, tam dokonać skoku w czasie, a ewentualne konsekwencje Prawa Olbrzymiej Reakcji dotknęłyby wyłącznie ich planety? Czy to znaczy, że jedyna część naszej osi czasu, która uległaby zniszczeniu, to ta pomiędzy inwazją Ziemniaków a teraźniejszością? Czy to znaczy że po prostu będziemy w nowej osi czasu żyli spokojnie aż do momentu inwazji, potem się ona nie wydarzy i nie będziemy mieli o niej pojęcia, i będziemy dalej wiedli spokojne życie?’
Generału nie wiedziału, co powiedzieć. ‘Z oczywistych względów, nie tylko nie zbadaliśmy podróży w czasie wystarczająco dobrze, by wiedzieć to na pewno, my nie zbadaliśmy jej wcale. Kto wie, co się wydarzy? To będzie bardzo ryzykowna operacja, niezależnie, co zdecydujemy się zrobić. W najgorszym wypadku cała nasza egzystencja ulegnie zagładzie. Z drugiej strony, jeśli nie zrobimy nic, bądź będziemy kontynuować konwencjonalną wojnę, wydarzy się dokładnie ten najczarniejszy scenariusz, tyle że będzie on nieunikniony.’
Cisza przeszywała uszy wszystkich zgromadzonych w Sali Plenarnej. Była nieznośna, przeraźliwa, ciężka. Wiedzieli, że to będzie najtrudniejsza decyzja, jaką kiedykolwiek podejmą.
‘To będzie najtrudniejsza decyzja, jaką kiedykolwiek podejmiecie’, powiedziału wreszcie Cesarzu Kĥalɨd. ‘Ale musimy ją podjąć tak szybko, jak to tylko możliwe. Detale zostawię do obmyślenia Generałom mej Imperialnej Armii, lecz decyzja, czy chcemy w ogóle zmierzać w tę stronę, należy wyłącznie do Senatu Ludu.’
Siadłu na jenu tronie, zapraszając do podium Marszałkum Senatu, któru powoli się do niego zbliżyłu, odchrząknęłu i powiedziału jasno i wyraźnie:
‘Najczcigodniejszy Senat Ludu Mendrɨi i jej Trzech Księżyców staje przed pytaniem ze strony Jenu Wysokości, Władcum Siedmiu Kontynentów, Suwerenum Trzech Księżyców, Obrońcum Wolności, Cesarzum Kĥalɨdu, czwartum tego imienia, o głos w sprawie tego, czy Jenu Imperialna Armia powinna rozpocząć starania ku ratunkowi naszego Imperium przed okrutną inwazją potworów z Ziemi poprzez użycie Maszyny Czasu Wspaniałenu Tĥarrenæ z Rɨɨnø mimo szansy, że Prawo Olbrzymiej Reakcji skrzywdzi nas na nieprzewidywalne sposoby. Kto jest za, niech powie “za” i podniesie ogon.’
Ogonów nie trzeba było nawet liczyć.
To już oficjalne. Nadciąga koniec ludzkości.
]]>pasożytka
robi z nami co chce
bo byle bystrzaka wciąż zamęcza bez ustanku
tym swoim ciągłym odwiecznym “a dlaczemu?”
by go potem za trud nagrodzić
sowitą satysfakcją
uzależniającą
dręczyła Darwina, męczyła Einsteina
ciągała Teslę po książkach
a dzieci – dzieci molestowała co do jednego
ale musisz jej przyznać
że zdolna z niej bestia
że co nieco dała radę osiągnąć
rozgryźć atom, ogarnąć czarną dziurę
okiełznać ogień, wykuć smartfona
w sumie jakby nie patrzeć
stoi cieniem za każdym odkryciem w dziejach
i niestrudzenie
kagankiem wiedzy
oświeca
kaganiec wiary
beide ganz unwesentlich
]]>both totally irrelevant
]]>i to zupełnie nieistotnych
]]>Bez słowa wszedł do gabinetu, zmierzył wszystkich zebranych wzrokiem chłodnym jak lodowiec, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Pani, pan i pan: RAUS!
Gdy tylko wskazana trójka wyszła (a nawet nie ośmielili się protestować), premier od środka zamknął za nimi drzwi i przekręcił klucz. Podszedł z powrotem do stołu, mocno odetchnął kilka razy, po czym przeszył złowrogą ciszę głębokim szeptem:
– I co ja mam powiedzieć? “A nie mówiłem”? No mówiłem, ale przecież teraz to już nic nie zmieni. Kto mnie słuchał? – Rozejrzał się po sali, ale wszystkie oczy były wbite w stół. – Owszem, słuchaliście wszyscy. Ale potem ze mnie brechtaliście, że wszędzie węszę spisek, i puszczaliście mimo uszu całe moje wariackie pierdolenie.
Westchnął głośno, po czym wrzasnął:
– Żadnemu kretynowi nie przyszło do głowy, że w tym kraju od organizowania spisków to jestem ja? Za każdą ważną sprawą stoję ja! I jak mówię, że będzie źle jeśli nic z problemem nie zrobimy, to kurwa będzie źle! Bergsen! Przed dwoma laty śmiałeś się najgłośniej, to teraz przypomnij państwu, przed czym ich wtedy ostrzegałem.
Bergsen wstał i przestraszonym głosem wydukał tylko:
– Ostrzegał pan, że automatyzacja zrujnuje nam gospodarkę – po czym pośpiesznie usiadł.
– Wstawaj Bergsen! – ryknął premier, a minister od razu wrócił do pionu. – Nie zrujnuje, tylko zmieni nie do poznania. Zrewolucjonizuje. I wyjdzie nam to na dobre, jeśli tylko się na to przygotujemy. Przygotowaliśmy?
– Nie – odpowiedział Bergsen drżącym głosem.
– I wyszło nam to na dobre?
– Nie – przyznał minister.
– Nie – potwierdził premier. – Nie wyszło. Przed tym budynkiem stoi tłum rozwścieczonych ludzi gotowych zlinczować każdego z nas, jeśli tylko wyściubimy nosa z Kancelarii. Rozszarpią nas. Ktoś chętny? Może pan, Bergsen? I pewnie od razu zjedzą cię żywcem, bo już zaczynają głodować. Ale tobą się nie najedzą, bo są ich kurwa miliony. MILIONY!
– A może pani Jurgen? Minister transportu przecież, a za oknem mamy właśnie morze transportowców! Wozili ludzi, wozili towary, między miastami, między osiedlami, między półkami w magazynach. Ale w ciągu raptem paru miesięcy połowa z nich straciła pracę, bo autonomiczne samochody potaniały o tyle, że już nikomu się nie opłaca zatrudniać do tego ludzi. Roboty może nie są idealne, ale są już lepsze od ludzi, i to wystarczy. Transport kwitnie, wszystko odbywa się szybciej, spadła liczba wypadków... Ale wkrótce przestanie kwitnąć, bo po prostu nie będzie czego transportować! Bezrobotnym kończą się oszczędności, nie mają co jeść, nie mają za co kupować, zamawiać, przemieszczać się. Więc wkrótce kryzys dotknie każdej gałęzi gospodarki.
– Nie no, nie każdej... – wybąkała Jurgen. Premier spojrzał na nią z politowaniem.
– Oj Jurgen, Jurgen... Mój smartfon postawił mi ostatnio trafniejszą diagnozę niż mój lekarz rodzinny. Byłem w zeszłym tygodniu na filmie, do którego soundtrack napisał komputer. Robota z przeszukiwaniem stosu dokumentów, która całemu zespołowi ludzi zajmowała kiedyś tydzień, teraz może być wykonana przez jednego programistę w cztery godziny, plus kwadrans na wykonanie kodu. Ludzie przestają być potrzebni. Wkrótce pozostanie tylko garstka niezastąpionych.
– Czy to wszystko nie jest idiotyczne? Roboty wykonują całą pracę za nas, więc moglibyśmy sobie spokojnie leżeć plackiem i niczym się nie przejmować. A zamiast tego mamy kraj w chaosie. Tylko dlatego, że jak dogmatu trzymamy się myśli, że aby jeść, trzeba pracować. Już nie trzeba. Ale nikt tego nie zauważył, a teraz nikt nie może się z tym pogodzić. Ludzie koniecznie muszą mieć pracę, żeby żyć, mimo że ich praca nie jest nikomu do niczego potrzebna. Mieliśmy okazję zmienić to stopniowo, ale jej nie wykorzystaliśmy. Więc teraz pozostają już tylko radykalne środki.
– Stan wyjątkowy? – wyszeptał ktoś z przerażeniem.
– Rany, nie! Co on nam niby da? Że wyślemy wojsko, żeby rozbiło te tłumy? Nawet jeśli da się je poskromić, to przecież nie uda się ich nakarmić. Musimy działać jeszcze gwałtowniej. Ruszyć na korporacje.
Zebranych zszokowały te słowa do głebi. Przecież nikt nie ośmielał się tknąć korporacji. Mając swoje miliardy, miały władzę porównywalną do tej państwowej. Jedna drugiej starała się nie wchodzić w drogę.
– Oni nie są głupi – przerwał ciszę premier, w myślach dodając jeszcze “tak jak wy”. – Doskonale rozumieją, że pędząc za automatyzacją, miniaturyzacją i redukcją kosztów, zapędzili sie za daleko, i wkrótce cała ta ich kasa stanie się bezwartościowa. Nikt nic więcej od nich nie kupi. Wiedzą też, że tak jak my jesteśmy teraz w fizycznym niebezpieczeństwie z powodu wściekłego tłumu, tak i oni wkrótce będą. Gdy ludzie wyżyją się na rządzie, zaczną zrzucać całą winę na nich. Rozkradną im wszystko to, co oni zamierzali im sprzedać. Są jeszcze bardziej w czarnej dupie niż my. Wszyscy jesteśmy, od pucybuta po miliardera.
– Rozmawiałem z paroma ludźmi z największych holdingów. Zgodzą się na to, co im zaproponowałem, przepchną to w swoich firmach i uspokoją nastroje w innych. Tylko że ani ja ani reszta rządu nie możemy nic w tej sprawie zrobić, bo to już kwestia ustaw. Kongres przepchnie ustawy i wy mi w tym pomożecie. Mamy tu w rządzie członków najwyższych władz partii. Wszystkich partii kongresowych. Oczekuję wprowadzenia w każdej z nich dyscypliny partyjnej z najwyższymi możliwymi karami za jej złamanie.
W gabinecie zapanowała cisza jeszcze głębsza niż dotyczczas. Jedynie stłumione krzyki protestujących zza okna trochę ją mąciły.
– To zależy – nieśmiało burnął minister edukacji – od treści tych ustaw.
– Oczywiście że zależy. Napiszemy je dzisiaj. Nie wyjdziemy, póki nie skończymy. I tak niebezpiecznie jest stąd wychodzić. Już rozesłałem wici, Kongres zbierze się jutro z rana w trybie nadzwyczajnym. Wy jesteście odpowiedzialni, aby tuż przed głosowaniem przekazać swoim posłom nasze ustalenia, przekonać ich, a jeśli dalej będą niechętni – pogrozić dyscypliną.
– Kiedy ludzie byli po prostu niezatrudnieni, rząd mógł robić swoje by walczyć z bezrobociem. Ale teraz, gdy stają się niezatrudnialni, musimy działać drastycznie, musimy zmienić wszystkie nasze poglądy na gospodarkę. Bo obecny system umiera.
Premier przerwał na chwilę, po czym oznajmił, sącząc każde słowo:
– Przemysł zgodził się na stopniową nacjonalizację.
To był jego wielki sukces. Jeszcze dwa lata temu sam by w życiu o takim rozwiązaniu nawet nie pomyślał (zwłaszcza, że jest przecież liderem partii libralnej!), ale teraz to wydaje się jedyna możliwa opcja. I jemu udało się przekonać do tego holdingi!
– Ludzie niezatrudnialni (czyli za kilka lat wszyscy) muszą skądś zdobyć jedzenie, ubrania, środki czystości... My im tego nie damy, bo skąd? Ale korporacje dadzą. W zamian za nasze wsparcie dla ich rozwoju technologicznego. Państwo dofinansuje badania, granty, stypendia, sprzęt. Wspólnie przyśpieszymy proces automatyzacji, aby bolesny okres przejściowy był jak najkrótszy. No i docelowo przytłaczająca większość dóbr i usług będzie produkowana, dystrybuowana i wykonywana przez roboty. Jedyne, czego będą do tego potrzebowały to prąd, którego zdecydowanie nam wystarczy z odnawialnych źródeł energii, choć musimy trochę rozbudować sieć, oraz nadzór, który będzie wspólnie sprawowało państwo i korporacje.
Premier rozejrzał się po zebranych, ale nie widział nic poza przeogromnym zaskoczeniem. Spróbował więc ująć to inaczej.
– Naszym problemem jest to, że ludzie nie mogą pracować. Naszą jedyną szansą jest to, że właśnie wcale nie muszą pracować. Chyba że ktoś widzi inną? – Nikt nie odpowiedział. – Do tego właśnie zmierzała cała historia gospodarki. Kiedyś niemal wszyscy produkowali jedzenie, w pocie czoła harowali, byle mieć co do ust włożyć, teraz prawie nikt już tego nie robi, a jednak mamy wszystkiego więcej i lepszej jakości niż kiedykolwiek. Praca jest efektywniejsza, prostsza, wydajniejsza. Kiedyś nawet dzieci zmuszano do całodniowego zapierdolu, dzisiaj już nie ma takiej potrzeby. Ludzie, wreszcie nie musząc pracować, zyskają czas na rozwijanie swoich pasji. To właśnie pasja stanie się główną motywacją ludzkości do pchania świata do przodu, a nie żądza zysku, jak to było dotychczas. Bo co możesz pragnąć zyskać, jeśli za darmo dostajesz wszystko, czego potrzebujesz?
– Ale niektórzy choćby i mieli wszystko, wciąż będą chcieli więcej – przerwała premierowi Jurgsen.
– Słusznie. Ale możemy coś na to poradzić – odparł premier. Podszedł do jednej z szafek przy ścianie i wyciągnął z niej butelkę wody. – Właśnie otrzymałem tę próbkę ze ściśle tajnego laboratorium. Na pierwszy rzut oka jest to najzwyczajniejsza w świecie woda mineralna. Na każdy kolejny zresztą też. Żaden z powszechnych testów jakości wody nie wykryje w niej nic dziwnego. Ale znajduje się w niej śladowa ilość pewnej substancji, która osobliwie działa na układ nerwowy. Reguluje chciwość.
Ministrowie nie wyrażali oburzenia. Wystarczająco byli przerażeni koniecznością dostosowania się do nowego świata.
– Oczywiście oficjalnie to nie przejdzie. Ale da się to zrobić na tyle po cichu, żeby nikt nie zauważył. Substancja ta nie ma żadnych skutków ubocznych, a po jej odstawieniu układ nerwowy już po kilku dniach wraca do normy.
Zapadła zgodna cisza. Wszyscy zgodnie nie ośmielili się protestować.
– Jeśli się uda, stworzymy prawdziwą utopię – wyszeptał w końcu jeden z ministrów. – Może i faszerującą ludzi jakąś niespecjalnie szkodliwą chemią, może i nawet chipującą ich, aby uchronić się przed masami imigrantów ściągających tu za darmowymi zakupami... – ale utopią. Innej opcji nie widzę...
– Bez przesady z tym chipowaniem – zaśmiał się premier. – Póki co, wystarczy że będziemy wymagać okazania dowodu osobistego jako “opłatę” za zakupy. O innych rozwiązaniach pomyślimy, gdy sytuacja się rozwinie.
Pozostali pokiwali głowami. To ma prawo się udać. Być może zostaniemy najszczęśliwszym państwem na świecie.
– No to bierzemy się do roboty, moi drodzy! Od dziś zaczynamy stawać się utopią.
]]>Na początku był Bóg. Znaczy nie do końca “na początku”, bo jeszcze czasu nie było. Przestrzeni zresztą też. Bóg był poza tym wszystkim...
Wprawdzie był nieskończoną miłością, lecz smutno mu było strasznie, że nie ma kogo kochać. Ale spokojnie, spokojnie. Jako że równy był z niego gość, to wspaniałomyślnie postanowił, że stworzy całą masę istot tylko po to, by móc je obdarzać miłością! Po to, by całą wieczność mogły taplać się z nim w niewyobrażalnym szczęściu i błogości. A nie mówiłem, że spoko koleś?
Na dodatek był totalnie wszechmogący – wystarczy, że rozkaże, a zdarzy się to, czego on zechce. Ale nie nie, nie rozkazał po prostu, żeby zaczęły istnieć istoty do kochania, nie nie! To byłoby takie nie w jego stylu... Takie banalne... Takie proste... Wykombinował coś o wiele lepszego! Otóż najpierw stworzył materię, energię, cząstki elementarne, prawa fizyki, niezliczone pierdyliardy galaktyk, gwiazd, planet i księżyców, potem poczekał sobie kilka miliardów lat (ale cóż to dla niego?), następnie wybrał sobie jedną z tych niezliczonych planet (reszta istnieje tylko dlatego, że taką miał fanaberię) i tchnął na niej życie w jakiś zlepek nieożywionej materii. Tak powstała pierwsza protobakteria. Minęły kolejne miliardy lat (ale Bóg to wybitnie cierpliwy ziomuś), w trakcie których życie sobie powolotku ewoluowało i ewoluowało, aż wreszcie pojawiły się dwunożne żyjątka na tyle inteligentne, by nadawały się do boskich celów. Bóg użył ich sobie jako pojemniki, w których umieścił dusze swoich ukochanych istot.
Ale dusze te nie były czyste i doskonałe, nie nie. Znów – nie w jego stylu. Z automatu skaził je wszystkie (no, z dwoma wyjątkami) skłonnościami do robienia rzeczy, których Bóg nie lubi jak robią. W ogóle wrednie do tego podszedł. Szczególnie mocno (z jakiegoś tajemniczego powodu) nie lubi, gdy ludzie czerpią przyjemność z seksu. I właśnie dlatego stworzył seks takim przyjemnym. No wredne, nie? I jeszcze umieścił ich wszystkich w takich warunkach, które będą przed nimi piętrzyły tony problemów...
Więc gdzie niby to “wieczne szczęście”, do którego wszystko miało dążyć, skoro póki co mamy tylko fizyczny świat pełen bólu, cierpienia i chorób? Spokojnie, spokojnie! Otóż, jak komuś wyczerpie się jego króciutki czas, który dostał na życie na Ziemi, wtedy Bóg go osądza, czy on się w ogóle nadaje do tego wiecznego szczęścia. Czy zasłużył. Teraz już kumacie? Zamiast stworzyć idealne istoty, które z automatu by zasługiwały, albo zamiast po prostu uznać, że wszyscy się nadają (przecież Bóg ich niekończenie i bezwarunkowo kocha!), to on zrobił coś niewyobrażalnie mądrzejszego! Stworzył ludzi niedorobionymi i rozkazał im być idealnymi. Mimo niesprawiedliwie trudnych warunków. I dopiero jeśli będą, to podzieli się z nimi swym szczęściem. Cały ten ogromny wszechświat istnieje tylko po to, by na jednej malutkiej grupce przeprowadzić egzamin z podążania wbrew swojej naturze. Przecież to tak genialne, że nam głupiutkim aż ciężko znaleźć w tym jakikolwiek sens. Bóg zaprawdę jest wielki...
Żeby było ciekawiej, samo w sobie niebycie idealnym, również jest grzechem w oczach Boga. Nawet jeśli nic świadomie nie zdążyłeś zrobić, bo np. zmarłeś jako dziecko, to wciąż jesteś obarczony tym strasznym uczynkiem – byciem stworzonym z jakąś skazą. Na szczęście Bóg ma na to prościutką receptę. Zresztą na wszystkie pozostałe grzechy też ma (w końcu jest kochający, rozumie że nam trudno ich nie popełniać). Otóż wystarczy że jeden człowiek poniesie ofiarę za te wszystkie grzechy całego świata – tak samo jak jest sprawiedliwym, żeby ktoś odsiedział za ciebie twój wyrok w więzieniu. A ta ofiara to drobnostka. Banalik. Ot, brutalne tortury i śmierć.
Na szczęście Bóg nie był na tyle perfidny, żeby kazać ludziom wybierać spośród siebie, który z nich się tej misji podejmie. Sam poszedł. Znaczy wysłał swojego syna. Nie wspominałem jeszcze o jego synu, prawda? No bo jest taka sprawa, że Boga jest trzech. Znaczy jest jeden, tylko w trzech osobach. Ma dwie na zapas. No więc jedną z tych swoich osób posłał, żeby poszła swoją śmiercią przepraszać go za to, że ludzie ośmielili się zostać stworzeni z grzechem. A ona poszła i to zrobiła. No i tyle. Proste, prawda?
Tylko jest jeden haczyk – żeby te przeprosiny obejmowały konkretnego człowieka, musi on wierzyć w Syna Boga i podziwiać go za to, co on dla niego zrobił. A, no i ktoś mu musi polać głowę odrobiną wody, mówiąc przy tym odpowiednią formułkę. Bo czemu by nie. Bóg stworzył, to Bóg wymaga.
No chyba że delikwent nie miał okazji usłyszeć tej całej historii. Właściwie to niewielu miało. Bóg nie lubi rozgłosu. Objawił się ludzkości dopiero jakieś sto tysięcy lat po stworzeniu pierwszego człowieka, i to objawił się jakiemuś mało istotnemu, niepiśmiennemu plemieniu wędrownemu. Wprawdzie potem niektóre z jego najukochańszych dzieci troszkę źle to wszystko zrozumiały i uparcie rozgłaszały tę dobrą nowinę po całym świecie (choćby i na siłę, ogniem i mieczem), ale to już zupełnie inna historia. Tak więc – Ci do których wieść nie dotarła, też jakoś tam do wiecznego szczęścia mogą się dostać. Wprawdzie nie na tych samych zasadach co najukochańsze dzieci Boga, ale to zawsze coś, nie?
Tak więc to by było na tyle. Bóg nas zbawił przed swoim własnym gniewem za to, że zostaliśmy przez niego stworzeni tacy a nie inni. Czyż to nie wspaniała wiadomość?
Z perspektywy doczesności wieczność może się wydawać kusząca.
Ale z perspektywy wieczności doczesność byłaby bezsensowna.
Ponuro, blokowo, blokersko. Te szare, trzynastopiętrowe straszydła chyba tylko dlatego jeszcze stoją, że nie wiedzą jak upaść. Te szklane szyby w oknach jakby wcale ze szkła nie były. Te męki wyższego rzędu tragicznie przeżywane przez całą okolicę aż bolą po oczach. A jednak da się rozpromienić. A jednak świerszczą nam wierszcze wśród zielonych łąk międzyblokowych. A jednak tak radośnie uwspólniamy myśli – jak elektrony. A jednak wystarczy Szymborska, promień słońca i Twoja dłoń...
]]>Niekompetencja była jego mocną stroną – słynął z niej w całej szkole. Zadanie wymagające tygodnia pracy zadawał uczniom na czterdziestopięciominutową lekcję, choć sam nawet w miesiąc nie potrafił go wykonać. Uczniowie prześcigali się w tym, który z nich lepiej od niego zna się na jego własnym przedmiocie. Paradoksalnie osiągali więc dzięki tej jego niekompetencji lepsze wyniki niż z innych przedmiotów. Dyrekcja po prostu musiała przyznać mu premię!
]]>Jego tyłek znam na pamięć – tyle razy pieściłem go myślami.... Ech, szkoda, że nasz związek jest taki asymptotyczny – zbliżamy się i zbliżamy bez nadziei na dotknięcie. Mam wprawdzie swoich pocieszaczy w tym nieszczęściu, lecz z nimi, dla odmiany, jest tak nieznośnie adiabatycznie – zupełnie bez wymiany ciepła... To on mi się śni po nocach, to on ciągle stoi mi przed oczami. No i chuj w niego.
]]>Z początku myślałem, że ktoś sobie jaja robi. Jakiś dzieciak nasłuchał się za dużo o konklawe i wydzwania po ludziach robiąc im głupie żarty. Idiotyczne wręcz. No sorry, kto normalny uwierzyłby, że tak z dnia na dzień został papieżem?
Tyle że głos w słuchawce wcale nie brzmiał na dziecięcy, wręcz przeciwnie, męski, dojrzały. No i mówił po włosku. Który żartowniś używałby włoskiego?
‘Dobry wieczór, z tej strony kardynał Franco Marnelli.’
‘Dobry wieczór. A ksiądz nie powinien czasem być na konklawe? I nie mieć kontaktu ze światem zewnętrznym?’ myślałem że zgaszę żartownisia.
‘Owszem. Ale sytuacja jest wyjątkowa. Pragnę pana poinformować, iż Kolegium Kardynałów uznała pana za najodpowiedniejszego kandydata do godności najwyższego kapłana.’
Zatkało mnie.
Nie wiedziałem, czy odpowiedzieć kolokwialnym ‘no chyba cię pojebało’, oficjalnym ‘akceptuję’, czy ironicznym ‘ależ nie jestem godzien’. W końcu powiedziałem: ‘czemu ja?’
‘Konstytucja Apostolska Universi Dominici Gregis mówi, iż kardynałowie nie muszą wybierać papieża spośród siebie.’
‘Wiem o tym. Mówi mi ksiądz, dlaczego nie ma przeszkód, a ja pytałem, jakie są przyczyny.’
‘Mamy swoje powody.’
‘Jakie? Nie jestem nawet księdzem, nie kończyłem teologii. Ba, moje podejście do Kościoła jest zgoła różne od was wszystkich. Byłbym chyba najbardziej antykościelną głową Kościoła w historii.’
‘Myśli pan, że o kardynałowie o tym nie wiedzą? Mamy swoje powody’ powtórzył. Po chwili dodał ‘Obiecuję, że zdradzę je panu, ale dopiero w trzy miesiące po rozpoczęciu pontyfikatu, nie wcześniej. Na razie proszę nam zaufać.’
Milczałem. Marnelli powiedział jeszcze ‘Niech Duch Święty pomoże panu podjąć właściwą decyzję, będziemy się o to gorąco modlić. Jutro o godzinie siódmej rano zadzwonię ponownie. Jeśli pan przyjmie wybór, proszę się przygotować do podróży. Dobranoc.’
‘Dobranoc.’
Z szeroko otwartymi oczami gapiłem się w przestrzeń.
∞
‘Telewizja!’ pomyślałem wreszcie. ‘Tam przecież muszą coś o tym mówić!’.
Istotnie, w Kaplicy Sykstyńskiej zdarzyło się coś dziwnego. Ani biały, ani czarny dym się nad nią nie pojawił, mimo że głosowanie powinno się już dawno skończyć. Dziennikarze powoli zaczynali tworzyć na ten temat teorie spiskowe. Żadna z nich nie mówiła o tym, iż wybrano totalnie z dupy, niepozornego emeryta spod Wrocławia.
Zacząłem trochę wierzyć, że to może być prawda. Sprawdziłem jeszcze komórkę. +39. Kierunkowy Watykanu, ale też i Włoch, więc to nic nie znaczy.
Wyobraziłem sobie siebie w balkonie bazyliki św. Piotra. Nie przeczę, kuszące strasznie.
A z drugiej strony, nie pasuję tam zupełnie. Ostatni raz odwiedziłem kościół paręnaście lat temu, nie licząc zwiedzania, oczywiście. Szczerze kocham Boga, ale za to nienawidzę tej instytucji, która rości sobie wyłączność na Niego. Stanięcie na jej czele byłoby szczytem hipokryzji.
A może jednak świetną okazją? Kto może naprawić Kościół, jak nie papież?
Przebłysnęły mi w głowie obrazy wszystkich rzeczy, które mógłbym zmienić. Wow! Wstrząsnąłbym całym światem, gdybym miał taką władzę! Mógłbym zrobić z niego lepsze miejsce!
Jeśli to tylko żart, to najwyżej zrobię z siebie durnia. Też mi coś. A jeśli nie żart? Będzie ciężko, ale...
Nawet jak wszystko spierdolę, i tak przeżyję niepowtarzalną przygodę.
Zasnąłem w nosem w wikipedii, musiałem się przygotować.
∞
Kiedy obudził mnie dzwonek komórki, byłem już całkiem wyspany. Odezwał się po łacinie znany mi już głos. Spytał bez żadnych wstępów: ‘Czy akceptujesz kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana?’.
Przełknąłem ślinę i odparłem ‘Przyjmuję’.
Usłyszałem po drugiej stronie odetchnięcie z ulgą. ‘Wasza Świątobliwość... Samochód już czeka na ciebie pod domem.’
‘Żadna świątobliwość, proszę nigdy tak do mnie nie mówić’ odparłem, choć z obrzydzeniem muszę przyznać, że miło jest takich słów słuchać. Ale nie, muszę być człowiekiem, a nie jakimś bożkiem.
Wyjrzałem za okno. Czarna limuzyna z dyplomatycznymi flagami Stolicy Apostolskiej stała tuż za bramą.
‘Dajcie mi jeszcze godzinę’ powiedziałem i odłożyłem słuchawkę, zanim Marnelli zdążył zaprotestować.
Tak szybko się chyba jeszcze nigdy nie ogarnąłem. Prysznic, śniadanie, walizka...
W limuzynie na tylnym siedzeniu czekał ksiądz w sutannie z fioletowymi guzikami i pasem. Nuncjusz apostolski. Arcybiskup Żerdowski. Podczas drogi opowiadał mi o planie na dzisiejszy dzień. A potem o całej biurokracji watykańskiej, którą od teraz mam pod sobą. Muszę przyznać, że choć byłem przygotowany na setki urzędów, nazwisk, tytułów, powiązań i zależności, to i tak przytłoczył mnie ogrom tej machiny.
Kierowca wysadził nas na płycie lotniska Kopernika, gdzie już czekał czarterowy odrzutowiec. Pławienie się w luksusach to zdecydowanie nie moja bajka, ale przyznaję, że podróżując w takich warunkach bardzo ciężko było się oprzeć pokusie pt. ‘jestem panem świata, dajcie mi, więcej, więcej!’.
Wylądowaliśmy na Fiumicino, a stamtąd znów zabrała nas limuzyna. Przez którąś z bram Watykanu wjechaliśmy do miasta. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że to nie jest sen ani żart. Naprawdę tu jestem!
Wprowadzono mnie do Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie już na mnie czekało stu dwudziestu kardynałów, na czele z dziekanem Marnellim. Uśmiechnął się szczerze i wykrzyknął ‘Witaj, Ojcze’, na co reszta Kolegium przywitała mnie gromkimi oklaskami.
Nie do końca ogarniałem, co się dookoła dzieje. Wszystko przemykało mi przez głowę tak szybko, że niemal w ogóle nie pamiętam szczegółów, za to bardzo dokładnie głos w mojej głowie, nieustannie każący mi się uspokoić.
Przywitałem wszystkich uniesioną dłonią, po czym szepnąłem do Żerdowskiego, że potrzebuję chwili samotności. Schował mnie w jakiejś małej (ale napchanej złotem aż do porzygu) kapliczce. Usiadłem i siedziałem, nie myśląc o niczym. Gdy się uspokoiłem, dopiero spojrzałem na tabernakulum. Szepnąłem ‘Obiecuję Ci, że będziesz miał ze mnie pożytek’. A potem obiecałem sam sobie, że będę miał niezłą zabawę.
I już się nie stresowałem ani trochę, nigdy więcej.
∞
Zanim papieżowanie, musiałem jeszcze otrzymać sakrę biskupią. Ani trochę nie wierzę w te wszystkie puste rytuały, ale nie miałem innego wyjścia niż się im poddać. Boga należy szukać w drugim człowieku, a nie w gestach czy formułkach. Mocy bożej w pięknie Jego stworzenia, a nie w olejku krzyżma, którym zaraz mają mnie namaścić.
Ubrałem się w zwykłą albę, odmówiłem czegokolwiek innego. To przedziwaczne uczucie, kiedy stoisz najskromniej ze wszystkich dokoła, a jednak to ty jesteś tam najważniejszy. No cóż, widać purpuraci nie doczytali, że ‘kto się poniża...’
Odśpiewaliśmy Hymn do Ducha Świętego. Piękna pieśń, orgazm muzyczny! No i nie da się zaprzeczyć, że łask Ducha będę potrzebował ogromnych, skoro czeka mnie, co mnie czeka.
Po tym należałoby odczytać nominację Stolicy Apostolska. Z oczywistych względów takowa nie istnieje, Marnelli odczytał więc nominację Kolegium Kardynałów. Złożyłem przyrzeczenie wiernej służby Bogu i bliźnim, po czym padłem krzyżem, podczas gdy śpiewano Litanię do Wszystkich Świętych.
Wstałem do klęczek, a Marnelli odmówił modlitwę konsekracyjną i nałożył na mnie ręce. Namaścił mnie krzyżmem świętym i wręczył księgę Ewangelii (z ohydnie szczerozłotą okładką). Nie dostałem biskupiego pastorału, mitry, ani pierścienia, bo i tak za parę dni otrzymam zupełnie inne, jako papież. Szczerze mnie zdziwiło to, że dostojnicy tak sami z siebie zrezygnowali z nadmiaru znaków, bo zawsze wcześniej i później domagali się ich pierdyliarda, byle zachować setki nakazów tradycji.
Na koniec przeszedłem od biskupa do biskupa, każdemu przekazując pocałunek pokoju. Przedstawiali mi się przy okazji, ale gdzie ja tam (i po co?) zapamiętam naraz sto dwadzieścia nazwisk, posiadanych tytułów i piastowanych urzędów?
Nie byli przesadnie przyjaźnie nastawieni, lecz wręcz podejrzliwie. Czemu, skoro niby sami mnie wybrali?
Wróciłem przed ołtarz, do Marnelliego, a on spytał mnie ponownie, tym razem przy całym Kolegium: ‘Michale, czy akceptujesz kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana?’
‘Tak’ odparłem.
‘Jakie imię przyjmujesz?’
‘Jan’ odpowiedziałem. Po Ewangeliście. No i byłbym dwudziestym czwartym tego imienia, a to taka ładna liczba...
Homagium to straszna sprawa. Klękają przed tobą odziani w purpurę faceci, składają zupełnie nienależny hołd, całują cię po rękach, a ty nic nie możesz na to poradzić. Tacy kardynałowie jeszcze gorsi od moherowych babć, co wierzą, że jak księdzu dłoni nie wycałują, to trafią do piekła, i żadna siła nie jest ich w stanie od tych dłoni oderwać. Myślałem więc tylko ‘co za farsa’ i cieszyłem, że nikt poza purpurowymi mnie tu nie widzi.
W międzyczasie ktoś zajął się wypuszczeniem białego dymu i rozdzwonieniem rzymskich dzwonów.
Po homagium kardynał protodiakon wyszedł na balkon bazyliki i obwieścił tłumowi: ‘Annuntio vobis gaudium magnum: habemus Papam, Dominum Michaelum, Sanctæ Romanæ Ecclesiæ Cardinalem Kamycki, Qui sibi nomen imposuit Ioannem.’
Kazałem mu wcześniej pominąć linijkę ‘eminentissimum ac reverendissimum Dominum’. Nie jestem ani czcigodny, ani wielebny. Żaden inny papież nie był. Żaden inny człowiek nie jest.
Po ogłoszeniu mojego nazwiska usłyszałem oklaski tłumu, ale jakieś niemrawe. Nikt nie miał pojęcia, kim jest kardynał Kamycki. Wyobrażałem sobie, z nieuzasadnioną satysfakcją, jak tysiące redaktorów rozpaczliwie próbuje znaleźć o mnie jakiekolwiek informacje, którymi mógłby się podzielić ze słuchaczami tudzież widzami.
∞
Przebrano mnie za papieża. No nie do końca. Ubrałem białą sutannę i białą piuskę, nic więcej. Żadnych zbytków, żadnego pyszenia się.
Kardynałowie protestowali przeciw takiemu łamaniu etykiety, ale także niemrawo. Z jednej strony wieki tradycji i tony przepisów, a z drugiej – sami mnie wybrali i przed momentem ślubowali mi posłuszeństwo.
Było około południa, kiedy wyszedłem na balkon. Uśmiechnąłem się szeroko i oddałem się na pożarcie wzrokowi milionów. Wiwatowali nawet mimo to, że zupełnie mnie nie znali. Miło z ich strony.
Nieraz miałem tłum przed oczami i mikrofon przed ustami, a jednak teraz klucha w gardle wręcz mnie sparaliżowała. Myślałem, że zemdleję na miejscu, kiedy nagle przybył ten zawezwany Duch Święty i napełnił mnie takim spokojem, jakiego nie doświadczyłem nigdy wcześniej, nawet leżąc bez żadnych zmartwień na kanaryjskiej plaży.
‘Bracia i siostry!’ powiedziałem po włosku. Przerwały mi oklaski, nie mam pojęcia za co. Czy ludzie nie widzą, że zamiast mi tym pomóc, przerywają mi w pół zdania? Oj, niełatwo jest być papieżem.
‘Bóg jest Miłością! Te słowa świętego Jana niech będą mottem mojej posługi. Będę z całego serca starał się odnowić Kościół i przypomnieć mu tę prawdę.’
Starczy. Trzy zdania. Rozgadam się później.
Podano mi księgę z tekstem Urbi et Orbi. Tego błogosławieństwa może udzielać tylko papież, a ma ono ‘szczególną moc’. Ni chuja nie wierzę, żebym nagle otrzymał jakieś szczególne moce, a Bóg z dnia na dzień zaczął słuchać moich rozkazów, tylko dlatego, że jacyś ludzie obwołali mnie biskupem Rzymu. No ale cóż, przeczytałem je, machnąłem ręką. Szczypta hipokryzji nie zaszkodzi, skoro bez niej nie odnowię Kościoła, jak to przed chwilą obiecałem.
∞
Mistrz Papieskich Ceremonii Liturgicznych był skromnym księdzem z Hiszpanii, nazywał się Pedro Almez. Ależ polubiłem tego człowieka! Miał bystry wzrok i zawsze szeroki uśmiech. Nie nosił nic purpurowego, choć ma do tego prawo. Przywołałem go do siebie natychmiast po scenie balkonowej. Wydawał się jednocześnie zafascynowany i przerażony moją wizją mszy inauguracyjnej.
‘Kardynałowie się nie zgodzą’ wyszeptał, choć było widać błysk w jego oku.
‘Jak chcą mieć po swojemu, mogli mnie nie wybierać’ zaśmiałem się. ‘Dasz radę.’
∞
Ale zanim doszło do tej mszy inauguracyjnej, przeżyłem trzy chyba najbardziej męczące dni w życiu. Niby jestem w tym kraju władcą absolutnym, a jednak wszyscy mi się sprzeciwiają. Chociaż w sumie to odwrotnie – ja się wszystkiemu sprzeciwiam, a oni tylko bezmyślnie trzymają się starych tradycji, jakkolwiek bezsensowne by one nie były. Ale ja tu jestem obcy, nowy, znikąd. Nie słuchają mnie. Więc po co mnie tu chcieli?
Przypomniałem im wszystkim postać Jana Pawła I. Jako biskup mieszkał skromnie, a nie w luksusie, jak poprzednicy, jeździł rowerem, nosił zwykłą sutannę. Jako papież sprzeciwiał się obnoszeniu go w lektyce i noszeniu złotej tiary. Gdyby jego pontyfikat trwał dłużej niż te 33 dni, kto wie, ile dobrego wniósłby to przesiąkniętego przepychem Kościoła...
Planowałem pójść jeszcze dalej. Powiedziałem, że brzydzę się wszelkiego nadmiaru, kazałem przygotować aukcję złotego tronu, w jego miejsce używać prostego, drewnianego, a pieniądze przeznaczyć na pomoc ubogim. Na aukcji pewnie dostaniemy za niego o wiele więcej niż jest naprawdę wart, w końcu to papieski.
Pastorał też. Wiem, że dopisano do niego całą symbolikę, ale tak naprawdę jest jedynie oznaką władzy, a z początku to była zwykła laska do podpierania. Nie jestem stary ani schorowany. Jak na papieża 55 lat to wręcz gówniarz.
Nawet mitra. Nie znalazłem żadnego powodu, by była potrzebna. Watykańscy dostojnicy też nie znaleźli, nie licząc tradycji, ale to pozwoliłem sobie olać. Z herbu też ją usunąłem, zostawiając jedynie piuskę i bardzo proste klucze.
Na tarczy umieściłem krzyż słoneczny. Tak w ramach psikusa, w końcu symbol pogański, choć na pozór katolicki. A biel znaczy dobro, czerwień miłość.
Miałem w chuj spraw do ogarnięcia. Przede wszystkim obsadzić najważniejsze urzędy Watykanu. Ale jak mógłbym to zrobić, skoro nie znam tu absolutnie nikogo? Więc tymczasowo przywróciłem na stanowiska wszystkich tych, którzy pełnili je przy osobie mojego poprzednika. Potem i tak pewnie dużo pozmieniam.
Dużo czasu spędziłem przygotowując homilię na inaugurację. Będzie jej słuchał cały świat, i chciałbym, żeby całym światem wstrząsnęła. To tak niepowtarzalna okazja, że aż mnie przytłacza odpowiedzialność.
Nie chcę, żeby świat dostał kolejnego papieża leniwie pławiącego się w luksusach i czytającego z kartki napisane przez kurię przemówienia, które można streścić w słowach “pierdolenie o szopenie”, i nie ujmie im to ani grama treści.
∞
‘Wasza Świątobliwość, z całym szacunkiem, ale tak nie można’ naskoczył na mnie prymas Niemiec, kardynał Grömmer. ‘Nasza Tradycja jest równie ważna co Pisma, nie wolno jej tak zaprzepaszczać!’
‘Moja świątobliwość wierzy w Boga, nie w żadne tradycje, i dobrze o tym wiedzieliście, wybierając moją świątobliwość na ten urząd’ przedrzeźniałem go.
‘Ależ to godzi w wizerunek Stolicy Apostolskiej na arenie międzynarodowej!’
‘A od kiedy to Stolica Apostolska przejmuje się zdaniem innych państw? Myślałem, że kraje o odmiennym zdaniu od naszego mogą raczej liczyć na najazd krzyżowców niż na ładny PR.’
‘Duchowni i wierni też nie będą zachwyceni. Możemy nawet spodziewać się schizmy!’
‘Duchowni niewątpliwie, sporo przy mnie stracą. Ale wierni, mam nadzieję, polubią ludzkiego papieża.’ Tak naprawdę, nie byłem tego pewny ani trochę. Bałem się, że jednak nie polubią, a ja zrobię tu burdel zamiast porządku. Ale nie mogłem dać tego po sobie poznać, nie mogłem się teraz wycofać. Dodałem jeszcze z ironią: ‘A nawet jeśli będzie schizma, to co? Kościół robił już tyle okropnych, nieludzkich, grzesznych rzeczy, a ludzie wciąż przy nim trwają. Teraz jak zrobi dobre, to ma się obawiać? Schizma? Och och, znów będziemy mieć podobne problemy jak z sedewakantystami. Ogroooooome...’ i odprawiłem Grömmera.
∞
No i pierwszego maja uroczyście zabyłem papieżem.
Wcześniej upewniałem się niejednokrotnie, że mój Mistrz Ceremonii dopiął wszystko na ostatni guzik. Lepszego ceremoniarza nie mogłem sobie wymarzyć, wręcz jakby czytał mi w myślach.
Na placu, tuż przed wejściem do bazyliki stanął wielki ołtarz, za nim miejsce dla mnie i dwóch asystujących księży, po lewej ambona, a po prawej miał zostać postawiony krzyż procesyjny i świece. Po obu stronach tego prezbiterium zasiedli w kilku rzędach ławek kardynałowie i inni dostojnicy, którym kazałem zająć miejsca na długo przed rozpoczęciem mszy. Widziałem w internecie video z inauguracji poprzedniego papieża – sama procesja wejścia trwała pół godziny! Tak się nie bawię, mamy tu chwalić Boga, a nie robić kilometrową rewię mody. Oj wkurzeni byli.
Tłum na placu już mnie nie przerażał. Oswoiłem się już z myślą o prowadzeniu tego stadka.
Pedro dał sygnał do wyjścia. Kadzidło, krzyż, świece, paru posługujących kleryków, ewangeliarz, Marnelli jako Sekretarz Stanu, Pedro, no i ja.
Usłyszałem stłumiony pomruk zdziwienia. Cóż, musiałem wyglądać bardzo niepapiesko z tak skromną świtą i odziany w prosty biały ornat, bez mitry ani pastorału. Uśmiechnąłem się więc jeszcze szerzej.
Grały organy, śpiewały chóry.
Ucałowałem ołtarz, po raz pierwszy zdawszy sobie sprawę, że przecież nie tylko zostałem papieżem, ale także i księdzem. O rany, odprawiam mszę! To dopiero dziwne!
Po znaku krzyża chór odśpiewał Kyrie. Ślicznie mu to wyszło. Ale potem chór dostał już wolne, Gloria będzie w moim stylu.
Ściągnąłem z Wrocławia scholę młodzieżową. Niepozorną, ale świetną w tym, co robi. Zawsze, gdy grali i śpiewali, wszystko dokoła wręcz drżało od poweru, z którym wychwalali Boga. Gitara, skrzypce, bębny, trąbka, wokaliści na trzy głosy... A w tych głosach ta pasja...
Odśpiewałem kolektę i usiedliśmy, by wysłuchać czytań. Pierwsze po angielsku, psalm po grecku, drugie po polsku, ewangelia po łacinie.
Po niej Dziekan Kolegium wyszedł między mnie a ołtarz i podano mu na czerwonej poduszce złoty pierścień rybaka. Wyrecytował co trzeba, po czym mi go wręczył. Powinienem jeszcze dostać paliusz, ale na niego też się nie zgodziłem. Ile można się obnosić symbolami swojej władzy? Iloma?
A potem wszyscy usiedli. Przełknąłem ślinę. To już...
∞
‘Patrzcie! A zaczynali od stajenki!’ wykrzyknąłem pół-żartem, pokazując dłonią na ogrom i przepych wszystkiego dokoła. Może i kliszowe zdanie, znane każdemu internaucie, ale w ustach biskupa Rzymu musi brzmieć wyjątkowo mocno i zabawnie. Nie pomyliłem się, tłum wybuchnął potężnym śmiechem, a plac św. Piotra na chwilę utonął w oklaskach. “Na razie jest dobrze”, pomyślałem z ulgą.
Uparłem się, aby mówić bez kartki, ale na wszelki wypadek miałem parę notatek w pogotowiu. Wybrałem angielski, zamiast tradycyjnego włoskiego. Przekaz miał dotrzeć do całego świata, a nie – jak to było przed erą telewizji i internetu – głównie do mieszkańców Rzymu.
‘Patrzcie! Czy widzicie tu Boga?’ kontynuowałem. ‘Czy widzicie choć trochę miłości, którą On jest? Jakąś troskę o bliźniego? A może raczej widzicie tu takie ilości złota srebra i marmuru, że aż oczy bolą od patrzenia?’
Koncelebrujący kapłani miny mieli nietęgie. Wierni zapewne też, choć z tej odległości ciężko było dostrzec.
‘A teraz spójrzcie wysoko w niebo. Spójrzcie w tył za siebie. Daleko po horyzont. Spójrzcie w oczy bratu lub siostrze, którzy stoją obok was. To tam właśnie przejawia się moc i potęga Najwyższego! Nie w tym pierścionku, który wsadzili mi na palec!’
‘Kościół wymaga solidnej odnowy. Kościół potrzebuje dobrego ojca, a nie pysznego władcy absolutnego, zamkniętego na wszelką dyskusję i krytykę. Kościół musi wrócić do wiary chrześcijańskiej! Muszą znów o nas powiedzieć, jak o pierwszych chrześcijanach “zobaczcie, jak oni się miłują”! A nie “zobaczcie, ile oni mają kasy”– Kościół potrzebuje zmierzyć się ze swoją haniebną przeszłością i teraźniejszością. Rozprawić się z niszczącymi go od wewnątrz skandalami związanymi z pedofilią, praniem brudnych pieniędzy i wspieraniem okrutnych reżimów. Kościół musi przeprosić za wieki upartej walki z nauką i rozsądkiem, za wojny religijne i prześladowania heretyków.’
‘Musi, i właśnie to robi.’
Spośród koncelebransów wyrwał się jęk zdziwienia i sprzeciwu. Tym lepiej. Jeszcze głośniej zrobi się o zmianach, które właśnie się zaczęły.
‘Kościół przemawia teraz moimi ustami, na mocy władzy nadanej mi przez samego Boga, poprzez wybór świętego Kolegium Kardynałów, które zdecydowało przekazać na moje barki władzę świętego Piotra. Władza ta już trzecie tysiąclecie przekazywana jest kolejnym biskupom Rzymu przez sukcesję apostolską.’
Nie no, nie wierzyłem, że Bóg ma cokolwiek wspólnego z moim obecnym stanowiskiem, a sukcesja apostolska – cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Ale musiałem to powiedzieć, i to koniecznie w tym momencie, by wszystkim, którzy zamierzają mnie krytykować, przypomnieć o legitymizacji mojej władzy.
‘A zatem w imieniu tego Kościoła – nawet jeśli nie wszyscy z nas tu siedzących tę skruchę podzielają – przepraszam. Przepraszam tych wszystkich, którzy przez dwadzieścia wieków jego istenienia zostali przezeń skrzywdzeni w jakikolwiek sposób. Przepraszam wszystkich, którzy padli ofiarą tego, jak Święty Kościół zaprzepaszczał swoją świętość, zapominając o Biblijnym przekazie bezwarunkowej miłości.’
‘Przepraszam, obiecując poprawę. Już niedługo będzie można znowu powiedzieć w Credo nie tylko “jeden, powszechny i apostolski”, ale także – “święty”. Bo przez ostatnie stulecia Kościół nie był godzien tego miana.’
Zamilknąłem na chwilę. Po czym padłem krzyżem na ziemię. A przez wielotysięczny tłum przebiegł szmer i jęk zdziwienia. Papież padł na ziemię w akcie najniższego uniżenia! Najwyższy kapłan leży krzyżem na zimnej posadzce! Co więcej – leży nie przed Bogiem, nie w stronę ołtarza, lecz twarzą do ludu.
Bo nie Boga chciałem przepraszać. On, jeśli jest, i jest miłością, to wcale nie potrzebuje mojego marznięcia. Nie znaków, lecz czynów.
Za to ci wszyscy ludzie właśnie znaku potrzebują.
Żałowałem, że nie było mi dane zobaczyć min wszystkich zebranych. A w szczególności min tych wszystkich dostojników, którzy musieli teraz mocno się głowić, co właściwie powinni zrobić.
Ale gdy po chwili wstałem na nogi i rozejrzałem dokoła, okazało się, że całkiem spora liczba, na oko co dziesiąty, podjął dobrą decyzję – położyli się krzyżem tak samo jak ja. Również i wielu zwykłych księży, stojących gdzieś w tłumie, zrobiło to samo. Jestem z nich dumny!
A potem zdarzyło się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Pedro, mój ceremoniarz, klasnął. Nie wtajemniczyłem go w moje plany odnośnie kazania. Nie prosiłem, by to zrobił. Klasnął sam z siebie.
I znowu. I znowu. Odgłos tych klaśnięć jakby magicznie niósł się po zadziwiająco cichym placu św. Piotra. Aż wreszcie ktoś dołączył do klaskania. I kolejny. I jeszcze jeden. Wkrótce już cały plac drżał od owacji. No, cały to może przesada, wielu ludzi stało bez ruchu, bez słowa, bez dźwięku, z trudem próbując przetrawić to, co właśnie się dzieje. Gdyby mieli ciut mniej wątpliwości, czy na pewno jestem nieomylnym następcą św. Piotra, na pewno już by mnie wybuczeli i wywieźli na taczkach…
Trochę musiałem poczekać, zanim tłum się uspokoił. Niezbyt przejmowali się moim gestem wyciągniętej, uciszającej dłoni. W końcu jednak mogłem kontynuować.
‘Moi kochani! Posłuchajmy Jezusa! “Będziesz miłował Pana Boga twego całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy.”’
‘Możesz zapomnieć o wszystkim innym, ale nie o tym. Możesz sobie kochać swoją władzę, pieniądze i zaszczyty–’ spojrzałem wymownie w stronę hierarchów ‘–ale chociaż w tym jednym posłuchaj Chrystusa. Najpierw kochaj Boga, potem bliźniego, a reszta sama już wskoczy na swoje miejsce’. Spojrzałem do tłumnym tłumie, który patrzył na mnie z dziwną mieszanką zachwytu, zdziwienia i oburzenia. Uśmiechnąłem się ciepło.
‘Kochaj’ powtórzyłem. I usiadłem.
∞
To kazanie było realizacją pierwszego punktu na mojej liście TODO. Poruszyć serca wiernych, zrobić rozgardiasz i zmusić do myślenia. Wyrwać wszystkich ze strefy komfortu, z nijakości i bierności. Dać im do zrozumienia, że zmiana się zbliża i jest nieuchronna.
Punktem drugim było uproszczenie kościelnej hierarchii. Ja wiem, że hierarchią Kościół stoi, ale to że zawsze tak było, nie znaczy że tak właśnie jest dobrze. Jest bardzo źle.
Silna hierarchia jest tak bardzo średniowieczna. Jest tak bardzo z czasów, gdy kobietę uważano z definicji za gorszego człowieka niż mężczyznę. Jest pełna nic nie znaczących, honorowych tytułów, których używa się po, by dać głupiemu podwładnemu pustą nagrodę za lojalność. No sami spójrzcie, jak to ładnie Wikipedia ujęła w punktach:
Czy naprawdę coś zmienia w sprawności administracji fakt, że diecezje pogrupujemy po dwie-trzy i jednemu z biskupów damy tytuł “metropolity” i dodatkową szmatkę do ubioru? Czy jest jakiś sens istnienia instytucji infułata, prałata, mitrata czy kanonika, poza czysto historycznymi naleciałościami? Czy naprawdę jest tak istotne kto przed kim idzie w procesji i kto od kogo jest o ile ważniejszy? Przecież wystarczy czysto praktyczna hierarchia – kto kogo ma słuchać w jakiej kwestii. Bardzo mocno zamachnąłem się brzytwą Ockhama i wyszło mi coś takiego:
Zdegradowałem wszystkich w dół, do najbliższego pozostałego przy istnieniu stopnia hierarchii. Owszem, Kościół potrzebuje jakiejś poukładanej struktury, żeby się nie rozleciał i sprawnie funkcjonował, ale na Boga, to nie ma być arystokracja!
Zdegradowałem połowę stanu kapłańskiego jednym dekretem. Oj wkurzyli się. Mocno mocno. Już nawet sam nie wiem za co, bo z tego dekretu wyniknęło jeszcze kilka drażliwych zmian.
Zniknęły wszystkie tytuły właściwe dla kościołów wschodnich. No bo, na Boga, jeśli wszyscy niby wierzymy w tego samego Chrystusa, to powinniśmy się wokół tego zjednoczyć, a nie spierać się o takie pierdoły, jak to czy kogoś nazwać archidiakonem czy diakonem, patriarchą czy biskupem? Jak sobie pomyślę, że kiedyś schizma była o to, czy chleb do Eucharystii kwasić czy nie, to już sam nie wiem, czy się śmiać czy płakać. Jeśli będą się burzyć o takie rzeczy, to chyba się załamię, że od pięciu wieków ani trochę nie ruszyli z mentalnością do przodu.
Zlikwidowałem również biskupów polowych. W ogóle wszystko polowe. Żadna religia nie może twierdzić że jest “pro-life”, dopóki nie zrezygnuje z ostatniego kapelana. Od teraz księża mają z armią tyle wspólnego, że mogą i powinni pełnić posługę wśród żołnierzy jak u każdego innego człowieka (choć uwzględniając to, że ci wierni biorą pieniądze za zabijanie innych ludzi…). Ale zdecydowanie nie powinni święcić karabinów, ani brać za swoją posługę pieniędzy z budżetów państw.
I na deser największa chyba rewolucja. Skoro już nie mamy rozdmuchanej hierarchii i chorej arystokracji, to skończmy też z tą zasadą, że kobiety nie mogą być kapłanami. Jak gdyby głównym narzędziem pracy księdza był jego penis… Przyznajmy, chyba po raz pierwszy w historii Kościoła, że kobieta też jest człowiekiem.
Oj burzyli się. Naprawdę wielu groziło schizmą, pisało wściekłe listy, nawoływali do bojkotu Szalonego Papieża, wyzywali mnie od antychrystów, i Bóg wie czego jeszcze. Oj widać, że zupełnie w to wszystko nie wierzą. Nie wierzą, że jestem Bożym Pomazańcem, Wikariuszem Chrystusa, ani nic takiego. Nie wierzą, że mam jakąś specjalną władzę i mądrość z nieba, inaczej by się po prostu podporządkowali, skoro sam Najwyższy (przez moje usta) im tak mówi.
Ale właśnie tego się spodziewałem. I bardzo mnie to ucieszyło. Tak tak! No bo przyznajcie sami, chyba nie ma lepszego sposobu na oczyszczenie Kościoła z gnid, które są tam tylko dla kasy, przywilejów i honorów. Sami się demaskują i usuwają. A ja za nimi nie tęsknię.
Przychodzą za to nowi. Rzesze tych, którzy dotychczas stali na uboczu Kościoła, z niesmakiem patrząc na to, co się w nim dzieje. Teraz, czując że będzie inaczej, szturmem wzięli seminaria, tak że ledwo się w nich mieszczą.
Ani przez chwilę nie żałowałem wydania tego dekretu.
∞
Trzecim punktem było zaktualizowanie Crimen Sollicitationis. Ten dokument przez wiele lat nakazywał kapłanom ukrywanie przestępstw pedofilskich w Kościele. Teraz przewrotnie, pod tą samą nazwą, wydałem nowy, tym razem jawny.
To że są w Kk pedofile, nie jest niczym dziwnym, w końcu gdzie by mieli lepiej jak nie tutaj? Ale nie sprawiają oni, że Kościół plami się ich grzechem. Kto inny to czyni – ci, którzy wiedząc o ich przestępstwach, nie tylko nie reagują, ale wręcz ich chronią, korzystając ze swojej władzy duchowej. Pedofilia to grzech pedofila. Ale jej ukrywanie przez hierarchów – to już grzech całego Kościoła.
Każdy, kto wie o takich czynach dokonanych przez jakiegokolwiek przedstawiciela Kk, i ma na to dowody, dostał dwa tygodnie na przekazanie ich policji lub prokuraturze. Po tym terminie, każde ukrywanie pedofila w sutannie (jak również sam ten czyn, oczywiście) skutkuje natychmiastową ekskomuniką latae sententiae oraz doniesieniem do prokuratury na chroniącego. Zero tolerancji.
Kościół nie może zwać się świętym, dopóki nie oczyści się z tej zarazy.
∞
Zapadło mi w pamięci jedno spotkanie. Z jakimś wikariuszem z Filipin, którego imienia niestety nie udało mi się zapamiętać.
Człowiek niepozorny, skromny, na audiencję trafił ponoć przypadkiem. Przyznał mi się, że choć jest księdzem, to nie wierzy w nic, co głosi ludziom w kazaniach. Ale pozostaje w Kościele, bo czuje, że może tu czynić sporo dobrego. Pracować charytatywnie, łatwiej zbliżać się do ludzi, który z automatu mu ufają dzięki koloratce, może pocieszać ich i podnosić na duchu, nawet jeśli jest to dzięki opowiadaniu im czegoś, co uważa za bajki. Według niego jest warto, nawet za cenę własnej hipokryzji.
Powiedział mi coś jeszcze. ‘Spóźniłeś się.’
‘Jak to?’
‘Z naprawianiem Kościoła. Już za późno. Dobry Kościół, który naprawdę dawałby świadectwo temu, co głosi, utrzymałby przy sobie większość ludzi targanych wątpliwościami. Ale nie był dobry, a ludzie odeszli. I to tak daleko, że teraz już nie wrócą, nawet jeśli zdołałbyś naprawiłbyć wszystko, co ich kiedyś od tego Kościoła odstraszyło.’
Zrobiło mi się smutno, bo zdałem sobie sprawę, że ma rację. Nic nie wskóram. Kościół ginie.
Ale przynajmniej się w międzyczasie pobawię i zrobię rozgardiasz. A nuż jednak coś z tego dobrego wyniknie…
∞
Czwartym punktem mojego planu było wydanie dekretu obyczajowego. Deklarującego zmianę podejścia Stolicy Piotrowej do takich spraw jak antykoncepcja, aborcja, homoseksualność czy eutanzja. Na bardziej racjonalne, a mniej dogmatyczne.
Tak, wiem wiem, ciężko mówić o racjonalizmie, kiedy ma się w doktrynie niepokalane poczęcie i świętą księgę pełną jawnych sprzezczności. Ale to to pikuś. Czy Maria była dziewicą czy nie, to niemal akademicka dyskusja. Ale już to, czy w Afryce dalej będzie szalała epidemia AIDS i głód z przeludnienia, przez idiotyczny zakaz używania kondomów, albo czy miliony młodych gejów i lesbijek przestaną targać się na swoje życie z powodu braku akceptacji przez swoje rodziny i znajomych – to już są istotne sprawy, w których mogę zrobić wiele dobrego.
I to niewiele robiąc. Po prostu spisując w jednym dokumencie to, czego Kościół powinien nauczać już od dawna, gdyby tylko zaczął słuchać swojego założyciela. Że Bóg kocha wszystkich, że miłość nie jest niczym złym, że boskie Bogu, a cesarskie cesarzowi, że wolna wola…
∞
Cholenie szybko minęły mi trzy pierwsze miesiące pontyfikatu. Przez ten czas ciągle dzwoniły w głowie słowa Billa Mahera: “Papież ma najlepszą robotę na świecie! Jedyne co robi, to mówienie, a przecież wszystko, co powie, jest z definicji prawdziwe!”.
Cóż, akurat w moim przypadku nie. Zadziwiająco dużo ludzi uznawało mnie, w najlepszym przypadku, za uzurpatora, jeśli nie za antychrysta. Każde moje słowo, czy to w kazaniu, w rozmowie czy na piśmie, spotykało się z falą prostestów, a nawet wyzwisk. Jasne, że tego właśnie spodziewałem, decydując się na posprzątanie stajni, w której konie i stajenni zdążyły się już zakochać w tym całym brudzie, który panuje tu od wieków. Ale i tak nie było mi lekko.
Ukojeniem były dla mnie głosy poparcia, napływające zdecydowanie mniej licznie niż głosy oburzenia, ale zawsze. Ukojeniem były dla mnie statystyki, w których widziałem jak na dłoni, jak bardzo zmieniam Kościół. Jak bardzo zmieniam świat. Kurwa, cały świat. Ja, sam, jeden. Nawet jeśli nic mi z tego nie wyjdzie, to jednak warto było żyć choćby tylko po to, by teraz doświadczać tego cudownego uczucia. Zmieniam świat. Nawet jeśli zmienię go na gorsze, jeśli rozwalę go bardziej niż był rozwalony, to przecież próbowałem! Z jak najlepszymi intencjami!
Teraz mógłbym już umrzeć szczęśliwy. Wreszcie spełniony.
Zawsze mi czegoś w życiu brakowało. Goniłem po omacku za czymś, czego nawet nie potrafiłem nazwać. Teraz już to mam – świadomość, że dałem z siebie światu najwięcej jak mogłem.
∞
Już nawet przestało mnie ciekawić, co takiego musiało się stać, że Kolegium wybrało akurat mnie. Miałem zbyt dużo spraw na głowie, by jeszcze znaleźć czas na ciekawość. Było mi dzięki temu tak buddyjsko, pusto, mój umysł stał się przejrzysty jak chyba nigdy wcześniej.
Dopiero dziś zacząłem się z powrotem przejmować tą zagadką. Zdałem sobie bowiem sprawę, że to dokładnie dziś, pierwszego sierpnia, mijają trzy miesiące, odkąd noszę na dłoni Pierścień Rybaka. Marnelli obiecał mi, że właśnie tego dnia wszystko mi zdradzi.
Jak gdyby czytał mi w myślach, zadzwonił do mnie dosłownie kilka minut po tym, jak zdałem sobie sprawę ze znaczenia dzisiejszej daty. Umówiliśmy się na dwunastą. Czegokolwiek się wtedy nie dowiem, na pewno sporo to zmieni. Czy wywróci mi cały świat do góry nogami? Może jednak wolałbym tego nie wiedzieć?
Czeka mnie jeszcze pół dnia. Niby od czasu modlitwy przed homagium strach był mi już obcy, ale teraz zaczęło mi towarzyszyć jakieś dziwne, złowrogie przeczucie. Ciężko mi było choćby przełknąć ślinę. Ciekawe czy wyduszę z siebie choć słowo podczas porannej mszy w kaplicy? Czy przełnę choć kęs śniadania?
]]>Krążą wokół niej dwa księżyce. Tak duże, że trzeba raczej uznać cały ten układ ciał niebieskich za planetę potrójną. Tym bardziej że oba księżyce zostały już dawno zasiedlone przez Onvian i tak przystosowane do życia, iż niewiele się różnią od planety-matki. Ten układ trzech ciał nosi nazwę Onvario.
Planeta jest średniej wielkości, ciut większa od Ziemi. Ma płynne jądro, skalisty płaszcz i skorupę, dość gładką, ze względu na brak ruchów tektonicznych. Pokrywa ją kilometrowa warstwa przedziwnej substancji, zwanej “onakua”. Jest to niebieskawy roztwór wodny pewnego organicznego związku chemicznego, który w kontakcie ze światłem słonecznym oraz silnie tlenową (~93%) atmosferą zastyga do twardości kwarcu, tak do głębokości pięciu metrów. Onvianie dosłownie chodzą po wodzie, po globalnym oceanie.
Potraktowanie onakuy silną falą elektromagnetyczną o długości dokładnie 2,56·10-10 m powoduje natychmiastowe zerwanie wiązań trzymających ją w zwartej formie, a tym samym jej przemianę w zwykłą wodę, która po paru dniach (a dni tu mają dość długie, na ziemskie jednostki będą to 83 godziny) powoli zastyga z powrotem. Już prymitywne organizmy “odkryły” tę właściwość, wytworzyły antenki emitujące i odbierające takie fale, i wykorzystały je do przebicia się i wyjścia na ląd. Albo raczej “ląd”.
Teraz stworzenia lądowe mają wręcz nieograniczony dostęp do czyściutkiej wody, wystarczy rozpuścić sobie kawałek gruntu. Dzięki temu życie kwitnie. Onvario jest można nazwać “zielonymi planetami” jeszcze śmielej niż Marsa “czerwoną”. Najprzerozmaitszych gatunków roślin doświadczysz tu na każdym kroku. A co za tym idzie – zwierząt oczywiście też.
Klimat mają tak cudowny, że ja osobiście zamieszkałbym tam z największą ochotą. No, gdyby nie ta obrzydliwie przetleniona atmosfera. I te 18 miliardów lat świetlnych, które nas dzieli. To sporo więcej niż światło zdążyło przebiec od czasu wielkiego wybuchu, więc raczej nie mam złudzeń, że moja skromna osoba się kiedykolwiek na którejś z Trzech Planet pojawi. No ale wracając do klimatu. Jest tropikalnie gorący i tropikalnie wilgotny. W zależności od pory roku i odległości od równika od piętnastu do czterdziestu stopni. Z przewagą tych powyżej trzydziestu. Zimy nie są zbyt srogie ze względu na małe nachylenie równika względem płaszczyzny orbity wynoszące niecałe 6°.
A wilgotno jest, gdyż onakua mimo zestalenia wciąż ulega parowaniu. Jednak ta rozpuszczona w niej niebieska substancja zwiększa ciężar wody na tyle, iż nie formują się chmury, a z nich opady, lecz tylko biała mgła. Wygląda to wręcz bajkowo – błękitna, półprzezroczysta ziemia, w niej śmigające barwne rybki i w nią wrośnięte plątaniny korzeni roślin, które na powierzchni oczojebią potężną zielonością, wszystko spowite białą mgiełką, nad głową czyściutki błękit nieba. Na niebie prażące słońce i dwa duże, zielone księżyce.
Jeszcze świetniej wygląda to z wysokości. O taaaak, wysokości... Onvianie budują imponująco wysokie budynki. I piękne. Budulcem jest nie co innego, a... onakua! Gdy rozpuścić w niej wapno, zmienia kolor na nieprzezroczyście śnieżnobiały i zastyga już na stałe po raptem paru minutach.
No dobra, ale skąd mają wapno? I całą masę innych substancji, których raczej ciężko szukać w wodzie w jakichś zawrotnych ilościach?
Z nich jest zbudowane dno oceanu onakuy. A w oceanie rozpuszcza się ich wystarczająco dużo, by podtrzymać życie wszystkim żyjątkom wodnym, a poprzez korzenie roślin również lądowym.
Bardziej znaczące ilości czasem osadzą się u spodu twardej warstwy onakuy, skąd wydobyć je nietrudno. Kiedyś może to było dość, ale dzisiejsza cywilizacja Onvian potrzebuje sporo więcej i jest zmuszona zapuszczać się na kilometr w głąb głębi wody, na samo dno, i jeszcze głębiej. Lecz cóż to dla nich?
Są bowiem cholernie inteligentni. Tak inteligentni, że jakiekolwiek nasze wyobrażenie o inteligencji nie dorasta do pięt ichniej rzeczywistości. Równania różniczkowe rozwiązują w pamięci przedszkolaki. Nie ma miejsca na żadne manipulacje czy ogłupiające tańce na lodzie w telewizji. W ogóle na telewizję nie ma. Onvianie kontaktują się ze sobą bezpośrednio, używając tych swoich elektromagnetycznych antenek. Bezprzewodowo udostępniają sobie nawzajem jotabajty informacji, dzięki czemu każdy wręcz pływa w niewidzialnym oceanie zbiorczej wiedzy całego gatunku.
Muszę się do czegoś przyznać. Skłamałem tu, już w pierwszym zdaniu. Onva wcale się tak nie nazywa. Ziemianie jej tak nie nazwali. Nawet nie mają pojęcia o jej istnieniu, ich teleskopy tam nie sięgają. Onvianie też jej tak nie nazwali. Oni w ogóle nie mówią, a ich język ciężko przełożyć jakkolwiek na nasze głoski.
Ja ją sobie tak nazwałem, bo inaczej ciężko by o niej opowiadać. Takie pierwsze lepsze ładniejsze słówko z generatora losowych sylab. Podobnie zresztą pozostałe nazwy. Mam nadzieję, że wybaczycie.
Ale wracając…
Nie śpią, bo nie muszą. Albo raczej w ten sposób to trzeba ująć: w każdej chwili drzemie inna część ich mózgów, przekazując sterowanie do swojej wiernej kopii. Dzięki temu nie spędzają, jak my, jednej trzeciej życia z wyłączoną świadomością.
Nie mają władzy, państw, ani religii. Zbyt mądrzy są na to wszystko. Doskonale wiedzą, że to oni sami są najpotężniejszymi istotami w okolicy, i że razem znaczą o wiele więcej, niż każdy z osobna. Wiedzą, że współpraca wychodzi im na dobre, umieją znaleźć złoty środek między własnymi a wspólnymi dążeniami.
Ich ciała są niemal idealne. I nawet nie mam na myśli wyglądu, choć trzeba przyznać, że nawet dla człowieka mogą być one seksowne, choć są tak bardzo niepodbne do naszych. Umięśnieni, bezwłosi, zadbani, nadzy… Mają pełną kontrolę nad swoim ciałem, potrafią nawet przełączyć się na świadome sterowanie procesami, które przeważnie są zarezerwowane dla podświadomości. Potrafią regulować swoją płodność, temperaturę, tempo metabolizmu… Posiadają też niesamowitą zdolność samoregeneracji. A jeśli ona zawiedzie, mają też do dyspozycji niemal niezawodną medycynę.
A przede wszystkim – mogą chłonąć energię w najróżniejszych formach. Nie tylko tych, które znamy z Ziemi – zjadanie innych, fotosyntezę, czy reakcje chemiczne – ale nawet energię fal mechanicznych czy elektromagnetycznych. Ujarzmili całą energię swoich planet.
Dzięki temu niemal zniknęło tam cierpienie, głód, choroby... Onva jest idealną, anarchistyczną utopią pod każdym względem. Onvianie po prostu taplają się w rozkoszy, i cielesnej i intelektualnej.
A ich język... Doprawdy fascynujący. Nasz jest falą akustyczną, ich elektromagnetyczną. My wymieniamy się słowami, za pomocą ust i uszu, oni – ciągiem zer i jedynek, za pomocą antenek, niewiele różnych od naszych ziemskich mechanicznych. Ich język jest binarnym tańcem treści. Wielopoziomo przesyłane zera i jedynki przeplatają się, układając w znaczenia. Tak konkretne, że nie sposób o nieporozumienia.
Jeśli ktoś się zna na programowaniu obiektowym, język Onvian wyda mu się znajomy. W ich globalnej, wspólnej świadomości, znajdują się definicję klas obiektów, ich właściwości, schematów dziedziczenia, no właściwie wszystkie informacje, jakie o danym przedmiocie czy idei czy czynności czy cesze, można podać. A jeśli nie wcale wszystkie, lub jeśli nie istnieje słowo do opisu czegoś, wtedy zawsze można go dodać i rozpropagować.
Można powiedzieć, że Onvianie wytworzyli naturalnie bardzo wysokopoziomowy język programowania. Że sami będąc czymś w rodzaju bionicznych komputerów, używają do komunikacji kodu, będącego złotym środkiem między językiem życia a językiem maszyn.
Ten język jest bardzo matematyczny, ścisły i konkretny. Nie to co u nas. Przykładowo, zdanie “Zabił go, bo był tchórzem” równie dobrze może znaczyć, że z powodu własnego tchórzostwa zabił, jak i że zrobił to z powodu tchórzostwa zabitego. Albo inne: “Poszedł do sklepu, kupił kanarka, który zaświergotał, zapłacił i wyszedł”. Czy kanarek zaświergotał z radości, że został kupiony? A może to właśnie dlatego został kupiony, że zwrócił na siebie uwagę świergotaniem?
U nas jeden język jest na to mniej, inny bardziej podatny. Ale onviański w ogóle. Każda część zdania, każde słowo, każdy obiekt i każda jego właściwość jednoznacznie wskazuje na to, czego dotyczy.
Onvianom niestraszne bardzo duże ani bardzo małe liczby, niestraszne skomplikowane obliczenia. Na co dzień używają jednostek Plancka. Myślą szybko i dokładnie, i tak samo się komunikują.
Żyją w utopii, bo sami są utopią. Dzięki milionom lat ewolucji, przystosowywania do środowiska i walki o przetrwanie, a potem już dzięki świadomemu modyfikowaniu swoich genów i swoich organizmów, stały się istotami tak doskonałymi, jak tylko sobie potrafię wyobrazić. A one i tak dążą do idealności jeszcze większej.
W utopii.
]]>Musnął jednak, i to dosyć porządnie, dach owego budynku, a przez powstałą dziurę przerzucony został jedyny szeregowy w oddziale, Kajtek. Od środka otworzył on drzwi, a co się potem działo lepiej przemilczeć...
Jedynymi, którzy nie brali udziału we wspomnianym procederze przemilczanym, byli Wódz oraz Jakob. Obaj spali smacznie. Wódz musiał się porządnie wyspać przed czekającą go krucjatą, natomiast Jakob zdawał się nie zauważyć ani burzy ani hulanek swoich towarzyszy. Aż do czasu, gdy...
...o świcie wódz zadął w róg. Głośno. Bardzo głośno. Tak głośno, że zrobił się cały czerwony, aż do granic czerwoności. Albo i się nie zrobił, tylko po prostu już taki był wcześniej, gdy wstał rano i zobaczył swoje oddziały pod lekkim wpływem, pogrążone bez wyjątku w głębokim śnie. A może dopiero wtedy, gdy zorientował się, że z niedyspozycji wartowników skorzystali najprawdopodobniej okoliczni mieszkańcy, podkradając żołnierzom złoto z mieszków.
Zresztą to niezbyt ważne. Ważne, że Wódz był zły. Zły– mało powiedziane. Był rozgniewany, wściekły, wzburzony, zdenerwowany, podenerwowany, rozwścieczony, rozwścieklony, rozeźlony, rozsierdzony, rozsrożony, rozjuszony, rozzłoszczony, rozdrażniony, podrażniony, poirytowany, podirytowany, zbulwersowany, spieniony, wpieniony, wnerwiony, nabuzowany, podminowany, wkurzony, cały w nerwach, kipiący gniewem. To wszystko dodać, pomnożyć przez dwa i podnieść do sześcianu.
Wódz dął w róg. Jakob zerwał się na równe nogi jak rażony piorunem. Żołnierze w tym czasie spali.
∞
Lekarz stwierdził zgon. Nie ma co się dziwić – w wieku stu piętnastu lat Wódz miał prawo mieć kłopoty z sercem.
Trzeba było obrać nowego przywódcę. Dla żołnierzy mogło to być nieco uciążliwe, z uwagi na powszechnie panującego kaca, lecz przecież gdy obowiązki obywatelskie wzywają, nie można ich tak po prostu olać. Tylko najpierw trzeba się obudzić.
∞
Nie było to łatwe zadanie, ale tuż po zmroku udało się je wreszcie wykonać w stu procentach. No, może nie w stu, bo jeden z oficerów nie dał się dobudzić za żadne skarby. Uznano więc, że wstrzymuje się on od głosu.
Następnie rozpoczęto wybory. Jakob rzucił wojownikom na pożarcie kiełbasę wyborczą. Miała ona postać płynną – konkretnie czterdziestoprocentową. W Jakobie widocznie obudził się skrywany dotąd zmysł polityka, bo przecież nikt normalny nie obieca stu żołnierzom nieograniczonej ilości wódki, wiedząc, że w tym przypadku dzienne spożycie dążyłoby do nieskończoności. A do tego dochodzi jeszcze fakt, że zarówno skarb Plemienia, jak i mieszki wojowników świeciły pustkami tak mocno, że można by robić z nich latarki.
Niemniej jednak wojownicy uznali go za najlepszego kandydata i mianowali wodzem. Na jego zwycięstwo złożyło się wiele czynników, począwszy od wszystko-mi-jedności wyborców, a skończywszy na braku jakichkolwiek przeciwników.
Teraz miał się odbyć obrzęd koronacji. Przewodniczył mu Zygfryd, pełniący funkcję Głównego Wodzowskiego Mistrza Ceremonii.
‘Bracia żołnierze!’ rozpoczął nadzwyczaj doniośle. Jednak tuż potem mówił już tak jak zwykle – ospale, ze znudzeniem, jakby recytował formułkę z pamięci. ‘Od stuleci plemię nasze dzielne wędruje po ziemi szerząc Świętą Wiarę Kokpicką, z cierpliwością przekonując świat, że wierzyć ma w najwyższego Pingwinka mściwego, małżonkę jego najlitościwszą Zeberkę, zajmujących tron najznakomitszy na wyżynach chmur, wraz z całą boską rodziną, na czele z Iskierką ciemniejącą w jasności po dwa razy na sekundę, Bańką strzelającą ukwiałami polnymi oraz Sendmejlem sięgającym żółwi na których wisi Ziemia cała, zjadana przez żarłoczne krokodyle, bo jest w kształcie pizzy nadgryzionej. Plemię nasze mówi niewiernym również, iż muszą modlić się do bóstw tych wszelakich siedemnaście razy miesięcznie i składać im dary w postaci owoców morza, bo wiadomo, że bogowie nie znoszą krewetek ani małż, i bardzo dobrze to sami zjemy, zresztą to i tak bez różnicy, bo mają oni nas głęboko, niezależnie, co robimy. Lecz gdy niewierni wiary tej świętej przyjąć nie chcą, wtedy plemię nasze waleczne zostawia kobiety, dzieci i starców w obozie i rusza na Krucjatę Najświętszą, aby tam się pozabijać, wzbogacić i bezkarnie sobie popić, mając jednak na ustach imię Pingwinka mściwego, coby nikt się nie czepiał.’
Zaczerpnął oddech powietrza i kontynuował dalej do przodu.
‘Tak więc i teraz wyruszyliśmy na tę wyprawę, na 1874-tą krucjatę, zostaliśmy jednak bez wodza, dlatego to wybraliśmy nowego, został nim Jakob, i właśnie teraz go ukoronuję’ rzekł, po czym zdjął z głowy Wodza nieboszczyka koronę z ptasich piór i bezceremonialnie wepchnął ją na głowę Jakoba. ‘No to już ukoronowałem, czyli Jakob jest naszym wodzem, hip hip hura’ dodał smętnym głosem i uznając ceremonię za zakończoną położył się spać. W ślad za nim poszli pozostali.
∞
Wojownicy byli nieco zawiedzeni, gdy dwa dni później uświadomili sobie, że obietnice Jakoba jednak nie zostaną spełnione. Mimo to wyruszyli jednak w dalszą drogę, aby szerzyć chwałę Zeberki najlitościwszej.
Dotarli do grodu wielkiego i wspaniałego. Lecz, jako że było dość późno, bramy były już zamknięte. Mimo ciszy nocnej Jakob zdecydował się zacząć atak. Jednak z uwagi na zasady savoir-vivre’u, zamiast bezceremonialnie napaść na gród, najpierw kulturalnie zapukał do bram.
Odpowiedział im nader uprzejmy Głos.
‘Czego?’
‘Witaj!’ odparł Jakob. ‘Przyszliśmy was nawrócić. Chcemy, żebyście uwierzyli w naszych bogów’.
Głos zaniósł się śmiechem. ‘Waszych bogów, powiadacie?’
‘Tak!’ zakrzyknęli chórem.
‘A ilu ich jest?’
‘A ze trzystu razem będzie’ odparł po namyśle Najwyższy Kapłan.
‘A co oni mogą?’
‘Wszystko!’ krzyknęli znowu.
‘Są wszechmogący, powiadacie?’
‘Są!’
‘Wszyscy?’
‘Wszyscy!’
‘To bez sensu’ rzekł Głos. Kokpici zamilkli.
Po chwili Kapłan spytał drżącym głosem ‘Jak to bez sensu?’
Głos się zaśmiał. ‘Widzicie– oni nie mogą wszyscy naraz być wszechmogący. Bo wtedy jeden z nich mógłby ograniczyć wolę drugiego, a wtedy ten drugi już nie jest wszechmocny. I odwrotnie. A jak ich jest ze trzystu, to już w ogóle niezłe baja bongo macie.’
Kokpici zamarli. Jakob dał cichy znak do odwrotu. Oddział wrócił do domu, kończąc 1874-tą, ostatnią krucjatę.
Plemię nie mogło już napadać, łupić, grabić, zabijać, gwałcić ani pić w imię swoich bogów, skoro ich istnienie okazało się być skrajnie nielogiczne.
]]>Jako nastolatek byłem wieczną rozkminą. W sumie nic dziwnego – niemal wszystko co pierwsze i ważniejsze w moim życiu działo się właśnie wtedy. Nie było więc dnia bez dogłębnego zanurzenia się w samym sobie, nie było wieczoru bez odkrywczej rozmowy z wanną. Przeglądałem siebie od początku do głębii – i głęboko pojebane myśli mi z tego wychodziły. To było straszne. Na szczęście rozkmina wklepana w klawiaturę jest oswojona, nie wiem jak inaczej bym ten mętlik przetrwał. Myślenie męczy myśliciela i komplikuje mu rzeczywistość. Więc w sumie nic dziwnego, że ludzie tak niechętnie to robią...
]]>Jagoda może i nie była idealna. Zdarzyło jej się czasem przeklnąć, ze swoim facetem żyła na kocią łapę, a do kościoła nie zaglądała ani chętnie, ani często. Ale przynajmniej gdy nakryła jedną wychowawczynię z przedszkola, w którym jest dyrektorką, na dobieraniu się do wychowanka, ani chwili się nie wahała – wyrzuciła ją na zbity pysk i natychmiast powiadomiła policję. W sumie... Bycie świętszą od papieża to jednak wcale nie tak wysoko postawiona poprzeczka...
]]>Wiesiek zawsze wstawał skoro świt – dlatego zimą się nie wysypiał. Panicznie bał się myśleć o niedzieli. Nigdy w życiu nie był u lekarza – przecież zdrowiej chodzić na kabarety. Jak się śpieszył, to tylko powoli. Jak czegoś szukał, to nie przestawał, póki nie znalazł. Z wiekiem coraz bardziej głupiał, biedaczyna. Gdy adoptował kota, trzymał go ciągle za płotem (ale tylko pierwszego). Słowem – trochę z niego dziwaczny, lecz w sumie porządny obywatel. Ale czy na pewno? No właśnie okazuje się że nie. Wsadzili go do pierdla za kradzieże. W końcu wszystko brał dosłownie...
]]>Zapach zdeszczowiałych ubrań roznosił się po mieszkaniu. Salon był pełen jednorazowych ludzi. Wymiękli. Zużyli się. W najbliższym pobilżu nie było nikogo. Niktość ogarniała zewnątrz. No, może jakiś jeden czołg się czołgał po horyzoncie, i to tyle. W środku było już bezpiecznie, lecz nikogo to nie obchodziło. Stracili bliskich, stracili majątki, stracili wiarę, stracili nadzieję. W strzępkach lustra oglądali resztki siebie. Tak, siebie też już powoli tracą... Wstydzą się, że są ludźmi. Chociaż, czy jeszcze są? Po tym, co zrobili, i co im zrobiono, może lepiej nie być? Tak w ogóle nie być...
]]>Profesor Hamwitch spędził długie lata na uniwersytecie, prowadząc intensywne badania nad naturą ludzkiej natury... Chadzał po korytarzach w tę i we w tę, rozmyślał, pisał, skreślał, poprawiał. Dogłębnie poznał drogą dedukcji, wszystko, co było do poznania. Streścił w paru krótkich teoretycznych tezach wszystkość wszystkiego. Kipiał dumą. Jednak prawdziwej pewności, co do prawdziwości swych tez Profesor nabrał dopiero wtedy, gdy wreszcie wyszedł na świat i sprawdził je wszystkie empirycznie. Och tak, teraz mógł być pewny swej teorii – wyjątki potwierdzały ją na każdym kroku.
]]>W binarnym wszechświecie nie ma światłocienia. Wszystko jest albo niebiańsko złe, albo obrzydliwie dobre. Ludzie albo boleśnie wysocy, albo śmiesznie niscy. Albo mówią całą prawdę i tylko prawdę, albo łżą tak, że tylko skończony idiota im uwierzy. Problem tylko w tym, że połowa z nich to tacy idioci (a druga to geniusze). W świecie tym urodził się Nemo – przeciętniak tak bardzo przeciętny, że z automatu stał się największą (bo jedyną) mniejszością. Swą nijakość przypłacił niestety życiem... Miłujący miłosierdzie tłum fanatyków religijnych, którym nikt nie wierzy tylko oni sami, pokojowo podpalił piedestał, na który radośnie wyniosło przeciętniaka agresywne lewactwo.
]]>Wena jest piękną, cudowną kobietą. Przy niej myśli płyną tak oczywistym, wartkim prądem, ach! Szkoda tylko, że sama czasem w ten prąd wpada i odpływa w siną dal, trzeba jej wtedy szukać, gonić, nawoływać... Ostatnio, jak mi taki numer odwaliła, byliśmy w samym środku projektu. Rzuciła pomysłem, napaliła na jego realizację, a potem znienacka zapadła się pod ziemię, gdy ja już siedziałem przed komputerem w samych skarpetkach. Jak się potem okazało, ani wartki nurt, ani podziemne podziemia nie były przypadkiem. Zdradzała mnie raz z Posejdonem, raz z Hadesem. Suka...
]]>‘Długo w życiu mym prawdy szukałem’ rzekł ojciec Augustyn. ‘Aby wreście sierdce me znalazło Boga jedynego, a sumnienie zrozumiało, że złem było, cóżem robił. Albowiem mówi Pan: A jeśliby występny porzucił wszystkie swoje grzechy, które popełniał, a strzegł wszystkich moich ustaw i postępowałby według prawa i sprawiedliwości, żyć będzie, a nie umrze: nie będą mu poczytane wszystkie grzechy, jakie popełnił, lecz będzie żył dzięki sprawiedliwości, z jaką postępował[1]. Bogu dziękować, iż maciora ma, Monika, święta Boża, odwiodła mię od hedonizmu i manicheizmu, którymi ongiś oddany byłem, a i modły swe do Pana słała o nawrócenie maje. A zatem każdy, kto mimo grzechów wcześniejszych, choćby to zbrodzień największy był, do Boga się nawróci, i kto z zapałem wielkim studiuje naukę jego, ten godzien zbawienia jest.’
‘Mądrze rzeczesz bracie’ odparł na to Aleksy. ‘Nie ma większego szczęścia dla człeka, niźli by miał osiągnąć przebyt wieczny i patrzać na oblicze boskie. Lecz mówił Pan także: Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem[2]. Dlatego też ja wyzbyłem się wszytkiego, co doczesne, zostałem źiebrakiem, coby poniżonym być, jak poniżony był Jezus na drzewie krzyża.’
‘Bynajmniej nie uczyniłeś ani krztyny dobra dla tych, co tobie bliscy byli’ odparł Franciszek. ‘Rodziców swych był jeś opuścił, żonę zostawił, nie spełniając małżeńskich swech obowiązków. Choć czystość jest piękna w oczach Pana, to ileż łez była twa ślubna wylała za tobą...’
‘Ja również, jako brat nasz Augustyn’ rzecze dalej Franciszek ‘młodość miałem pełną hulanek, zabaw i grzechu. Jednak nawróciło się me sierdce ku Bogu, zostawiłem wszytko, co miałem (a miałem wiele, wszak ojciec mój był zamożny wielce) i specte mea[3] biedakiem zostałem, tak że zwą mię “biedaczyną bożym”. Lecz nie czekałem biernie na śmierć, jako ty, bracie Aleksy, lecz ciesząc się życiem, światem, przyrodą i wszytkim, co Pan nasz, Stwórca Wszechmocny uczynił, dobro czyniłem dla braciszków moich.’
Odparł na to Augustyn:
‘Istotnie jest jako mówisz. Rzecze się wszakże, iż mors est quies viatoris, finis est omnis laboris[4]. Życie nasze na ziemi ciężkie jest, a Pan nauczał, aby się umartwiać, ać szybciej do raju się dostać. Jedynem celem człeka na ziemi być to winno, ać Niebo osiągnąć. A wiesiele na ziemi nie przybliża wszakże ani krztyny do Boga, bracie Franciszku. Gdzież bowiem w Biblii napisane jest, iżby Jezus choć raz zaśmiał się, czy zażartował? A skoróż On tego nie robił, to czemuż byśmy my mieli cieszyć się czym innym, aniżeli nadzieją na wieczne życie?’
Aleksy pokiwał głową, zgadzając się ze słowmi Augustyna. Jednak Franciszek odparł:
‘Chrystus był wszechwiedzacy, jak winien być Syn Boży, i wiedział, co uczynimy. Z reśtą jako osobie pełniącej najwyższy urząd, Króla Wszechświata, żartować mu nie wypadało. Lecz czymże my jesteśmy przy nim, jeśli nie prochem wyłącznie, i cóż robić mamy, jeśli nie chwalić Go? Również poprzez chwalenie piękna jego stworzenia.’
‘Wszak godzi to w gradus[5] tego świata.’ wtrącił Aleksy. ‘Człowiek większy jest przecież od zwierząt i rzeczy, jeno aniołowie i Bóg więksi są niźli on. Jakże więc chwalić on może coś, co niżej od niego jest?’
‘Bratem mym jest Słońce, siostrą mi jest Ziemia. Bracia drzewa i siostry strumienie, braciszkowie moi ptaszkowie, czy piesowie, wszyscy przez jednego Ojca stworzeni zostali, choć jeno człek tak wywyższony został, że stworzono go na obraz i podobieństwo Boga’ rzekł Franciszek. ’Boga nikt nigdy nie widział’[6], a ludziom objawił się On przez to, co stworzył. Skoro więc stworzenie Jego jest piękne i wielkie, to o ileż większy jest On sam? Czyż nie można nam tego sławić?’
‘Jezus jednak cierpiał za nas na krzyżu’ odparł Aleksy. ‘Czyż nie znaczy to, iż również i my cierpieć powinniśmy?’
‘Lecz On cierpiał, żeby nas zbawić’ odrzekł na to Franciszek. ‘A jeśli my cierpimy, to jeno dla naszego własnego zbawienia. Czyż nie jest to egoizmem z naszej strony? Może raczej powinniśmy poświęcić się dla inszych ludzi?’
Augustynowi i Aleksemu na chwilę odjęły te słowa mowę, wszak było to oskarżenie o egoizm i brak miłości k’ bliźniemu. Gdy Augustynowi język się już rozwiązał i miał on coś Franciszkowi odpowiedzieć, ten przerwał mu, powiadawszy:
‘Braciszkowie drodzy, dysputa ta wprawdzie mądra, jednakże zmierza donikąd, gdyż każdy z nas trwa mocno w swym koncepcie na życie i ani myśli ustąpić, każdy też silne argumenty przedstawia. A przecież i Augustyn, który spędził życie na nauce, pogłębianiu wiedzy i tworzeniu uczonych tekstów, i Aleksy, który się umartwiał, a życie jego pełne było ascezy i wyrzeczeń, i w końcu ja, skromny sługa Pana, którym był żył biednie, ofiarując swe życie bliźnim, służąc im i prowadząc do Niego, wszyscy my znaleźliśmy się tu, gdzie dziś jeśmy, a Ojciec Niebieski wszytkich nas przyjąć do gloriae sua[7] raczył.’
I tak zakończyli święci swę dysputę.
A morał z tej powiastki takiż: wiele sposobów na świętości osiągnięcie istnieje, a każdy z nich, choć inszy, tak samo dobry. Bylebyś jeno pobożny był i wpierw Bogu służył, potem zaś bliśnim swem.
[1] Ez 18, 21-22
[2] Łk 14, 33
[3] łac. z własnej woli
[4] łac. śmierć jest odpoczynkiem wędrowca, końcem wszelkiego trudu.
[5] łac. stopnie (tu: w hierarchii)
[6] J 1, 18
[7] łac. chwały swojej
Ciągle trzeba myśleć, głowić, robić, a tu
Goły gołąb zamiast mózgu
Lecz jak już nie trzeba myśleć, głowić, robić, to
samo się chce myśleć, głowić, robić...
Więc zamiast przerwy jest odmiana.
Bardziej katar niż katharsis.
Fuj.
]]>