I have, however, found a way to spare myself all that conversional boredom. Ready?
Jesus has said: “Anyone who speaks a word against the Son of Man will be forgiven, but anyone who speaks against the Holy Spirit will not be forgiven, either in this age or in the age to come.” (Mt 12, 32)
So, blaspheming against the Holy Spirit is enough to have no way back anymore? So that all the attempts of converting yourself, begging for forgiveness and doing penance, were as pointless within the christian theology as they as in reality? So that god’s infinite mercy suddenly finished for me? Count me in!
Okey then: The Holy Ghost is a dull, egoistic, racist, sadistic fucktard. Is that enough to have that ”salvation” topic behind me?
The Catechism points out six “sins against the Holy Spirit”:
Well, I don’t believe in god, or his mercy, or a “sin”, and I’m not planning to do any penance neither now or right before my death, so it’s hard for me to fulfil points 1, 4 and 6 in any way – but instead, my disbelief makes me qualify for irreversible, unconditional damnation according to points 2, 3 and 5.
There’s no hope for me then. You don’t have to bother me with any conversion attempts. Have a nice day! :)
]]>Trochę mnie wkurza, gdy ktoś chce mnie nawracać. Bo wprawdzie wiem, że to zapewne z dobrych pobudek, że chcą mi dać prezent w postaci życia wiecznego i w ogóle, ale z perspektywy człowieka, który spędził (zdecydowanie zbyt) wiele czasu na poznawaniu religii świata, fakt nieistnienia boga jest dla mnie tak oczywisty, a absurdalność religii tak wielka, że nie ma już dla mnie drogi powrotnej. Szkoda czasu nawet na patrzenie w jej stronę.
Znalazłem jednak sposób, by sobie tych nawracaniowych przynudzań oszczędzić. Gotowi?
Otóż Jezus zaprawdę powiedział onegdaj: “Jeśli ktoś powie słowo przeciw Synowi Człowieczemu, będzie mu odpuszczone, lecz jeśli powie przeciw Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone ani w tym wieku, ani w przyszłym.” (Mt 12, 32)
A zatem wystarczy zbluźnić przeciw Duchowi Świętemu, by nie było już odwrotu? By wszelkie próby nawracania się, przebłagiwania i pokutowania były w ramach teologii chrześcijańskiej równie bezcelowe, jak są w rzeczywistości? By boskie nieskończone miłosierdzie nagle się dla mnie skończyło? Chętnie na to pójdę!
A zatem: Duch Święty to tępy, egoistyczny, rasistowski, sadystyczny cwel. Czy to wystarczy żeby mieć już z głowy temat ”zbawienia”?
Katechizm wylicza następujące “grzechy przeciwko Duchowi Świętemu”:
Cóż, nie wierzę w boga, w jego miłosierdzie, ani w coś takiego jak “grzech”, a “pokuty i nawrócenia” nie planuję ani na teraz, ani na łoże śmierci, więc ciężko mi jakkolwiek spełnić punkt pierwszy, czwarty i szósty – za to moja niewiara zdecydowanie kwalifikuje mnie do nieodwracalnego, bezwarunkowego potępienia ze względu na punkt drugi, trzeci i piąty.
Nie ma zatem dla mnie żadnej nadziei. Nie musisz sobie (i mi) zawracać głowy żadnymi “zbawiennymi napomnieniami”. Miłego dnia! :)
]]>Na początku był Bóg. Znaczy nie do końca “na początku”, bo jeszcze czasu nie było. Przestrzeni zresztą też. Bóg był poza tym wszystkim...
Wprawdzie był nieskończoną miłością, lecz smutno mu było strasznie, że nie ma kogo kochać. Ale spokojnie, spokojnie. Jako że równy był z niego gość, to wspaniałomyślnie postanowił, że stworzy całą masę istot tylko po to, by móc je obdarzać miłością! Po to, by całą wieczność mogły taplać się z nim w niewyobrażalnym szczęściu i błogości. A nie mówiłem, że spoko koleś?
Na dodatek był totalnie wszechmogący – wystarczy, że rozkaże, a zdarzy się to, czego on zechce. Ale nie nie, nie rozkazał po prostu, żeby zaczęły istnieć istoty do kochania, nie nie! To byłoby takie nie w jego stylu... Takie banalne... Takie proste... Wykombinował coś o wiele lepszego! Otóż najpierw stworzył materię, energię, cząstki elementarne, prawa fizyki, niezliczone pierdyliardy galaktyk, gwiazd, planet i księżyców, potem poczekał sobie kilka miliardów lat (ale cóż to dla niego?), następnie wybrał sobie jedną z tych niezliczonych planet (reszta istnieje tylko dlatego, że taką miał fanaberię) i tchnął na niej życie w jakiś zlepek nieożywionej materii. Tak powstała pierwsza protobakteria. Minęły kolejne miliardy lat (ale Bóg to wybitnie cierpliwy ziomuś), w trakcie których życie sobie powolotku ewoluowało i ewoluowało, aż wreszcie pojawiły się dwunożne żyjątka na tyle inteligentne, by nadawały się do boskich celów. Bóg użył ich sobie jako pojemniki, w których umieścił dusze swoich ukochanych istot.
Ale dusze te nie były czyste i doskonałe, nie nie. Znów – nie w jego stylu. Z automatu skaził je wszystkie (no, z dwoma wyjątkami) skłonnościami do robienia rzeczy, których Bóg nie lubi jak robią. W ogóle wrednie do tego podszedł. Szczególnie mocno (z jakiegoś tajemniczego powodu) nie lubi, gdy ludzie czerpią przyjemność z seksu. I właśnie dlatego stworzył seks takim przyjemnym. No wredne, nie? I jeszcze umieścił ich wszystkich w takich warunkach, które będą przed nimi piętrzyły tony problemów...
Więc gdzie niby to “wieczne szczęście”, do którego wszystko miało dążyć, skoro póki co mamy tylko fizyczny świat pełen bólu, cierpienia i chorób? Spokojnie, spokojnie! Otóż, jak komuś wyczerpie się jego króciutki czas, który dostał na życie na Ziemi, wtedy Bóg go osądza, czy on się w ogóle nadaje do tego wiecznego szczęścia. Czy zasłużył. Teraz już kumacie? Zamiast stworzyć idealne istoty, które z automatu by zasługiwały, albo zamiast po prostu uznać, że wszyscy się nadają (przecież Bóg ich niekończenie i bezwarunkowo kocha!), to on zrobił coś niewyobrażalnie mądrzejszego! Stworzył ludzi niedorobionymi i rozkazał im być idealnymi. Mimo niesprawiedliwie trudnych warunków. I dopiero jeśli będą, to podzieli się z nimi swym szczęściem. Cały ten ogromny wszechświat istnieje tylko po to, by na jednej malutkiej grupce przeprowadzić egzamin z podążania wbrew swojej naturze. Przecież to tak genialne, że nam głupiutkim aż ciężko znaleźć w tym jakikolwiek sens. Bóg zaprawdę jest wielki...
Żeby było ciekawiej, samo w sobie niebycie idealnym, również jest grzechem w oczach Boga. Nawet jeśli nic świadomie nie zdążyłeś zrobić, bo np. zmarłeś jako dziecko, to wciąż jesteś obarczony tym strasznym uczynkiem – byciem stworzonym z jakąś skazą. Na szczęście Bóg ma na to prościutką receptę. Zresztą na wszystkie pozostałe grzechy też ma (w końcu jest kochający, rozumie że nam trudno ich nie popełniać). Otóż wystarczy że jeden człowiek poniesie ofiarę za te wszystkie grzechy całego świata – tak samo jak jest sprawiedliwym, żeby ktoś odsiedział za ciebie twój wyrok w więzieniu. A ta ofiara to drobnostka. Banalik. Ot, brutalne tortury i śmierć.
Na szczęście Bóg nie był na tyle perfidny, żeby kazać ludziom wybierać spośród siebie, który z nich się tej misji podejmie. Sam poszedł. Znaczy wysłał swojego syna. Nie wspominałem jeszcze o jego synu, prawda? No bo jest taka sprawa, że Boga jest trzech. Znaczy jest jeden, tylko w trzech osobach. Ma dwie na zapas. No więc jedną z tych swoich osób posłał, żeby poszła swoją śmiercią przepraszać go za to, że ludzie ośmielili się zostać stworzeni z grzechem. A ona poszła i to zrobiła. No i tyle. Proste, prawda?
Tylko jest jeden haczyk – żeby te przeprosiny obejmowały konkretnego człowieka, musi on wierzyć w Syna Boga i podziwiać go za to, co on dla niego zrobił. A, no i ktoś mu musi polać głowę odrobiną wody, mówiąc przy tym odpowiednią formułkę. Bo czemu by nie. Bóg stworzył, to Bóg wymaga.
No chyba że delikwent nie miał okazji usłyszeć tej całej historii. Właściwie to niewielu miało. Bóg nie lubi rozgłosu. Objawił się ludzkości dopiero jakieś sto tysięcy lat po stworzeniu pierwszego człowieka, i to objawił się jakiemuś mało istotnemu, niepiśmiennemu plemieniu wędrownemu. Wprawdzie potem niektóre z jego najukochańszych dzieci troszkę źle to wszystko zrozumiały i uparcie rozgłaszały tę dobrą nowinę po całym świecie (choćby i na siłę, ogniem i mieczem), ale to już zupełnie inna historia. Tak więc – Ci do których wieść nie dotarła, też jakoś tam do wiecznego szczęścia mogą się dostać. Wprawdzie nie na tych samych zasadach co najukochańsze dzieci Boga, ale to zawsze coś, nie?
Tak więc to by było na tyle. Bóg nas zbawił przed swoim własnym gniewem za to, że zostaliśmy przez niego stworzeni tacy a nie inni. Czyż to nie wspaniała wiadomość?
Z perspektywy doczesności wieczność może się wydawać kusząca.
Ale z perspektywy wieczności doczesność byłaby bezsensowna.