Na podstawie naszej historiiMiłość nie wyklucza stworzyła poradnik, jak niszczyć polską rodzinę tuż za zachodnią granicą 😈🥰
]]>Dyskusja dyskusją, ale co mnie w powyższym tweecie najbardziej zaciekawiło, to homofobia kryjąca się aż na trzy różne sposoby w samym tylko pierwszym zdaniu:
Wiesz, że “mam chłopaka”, bo zajrzałeś na profil i zobaczyłeś w przypiętym tweecie zdjęcie ze ślubu i zdjęcie obrączek. To znaczy, że mam męża. Jeśli serio “nie masz z tym problemu”, to traktowałbyś nasze małżeństwo jak każde inne i po prostu nazywałbyś mojego męża moim mężem.
Założenie, że gej “nie rozumie różnicy między kobietami a mężczyznami” jest zwyczajnie idiotyczne. Może Cię zdziwię, ale wcale nie mamy ustawowego zakazu kontaktów z kobietami! Ba, wiele przyjaźni gej-kobieta jest znacznie bliższych niż przeciętne różnopłciowe małżeństwo. 🤷♀️
“nie mam z tym problemu” vs. “wy pedały”
Dziękuję, nie mam więcej pytań.
Idź być tępym chujem gdzie indziej
]]>Razem od 4,5 roku. Z tego absolutnie pewni, że to właśnie ze sobą chcemy spędzić resztę życia – już nawet nie wiem od jak dawna, może coś koło trzech lat? Ale ślub wzięliśmy raptem parę tygodni temu. Trochę nam zeszło zbieranie się do niego, no nie?
Cóż, Polska nawet nie chciała o tym słyszeć, Niemcy ociągały się z wprowadzeniem pełnej równości małżeńskiej, a my baliśmy się tej całej międzynarodowej biurokracji i nie do końca widzieliśmy potrzebę... Tak się jakoś odkładało i odkładało na potem...
Teraz, gdy mamy to już za sobą, wiemy, że to nie aż takie straszne. I że warto. Stąd też ten mały tutorial, który być może pomoże komuś w podobnym kroku. Jak to wszystko pozałatwiać, ile to kosztuje, ile to trwa, od czego zacząć?
Kto komu się oświadcza w związku dwóch facetów? Heh, zapewne kto pierwszy, ten lepszy. U nas to w sumie nikt się nikomu nie oświadczył. Tak czy siak niemal od samego początku żyliśmy jak małżeństwo – mieszkaliśmy razem, mieliśmy wspólne pieniądze, wspólnie o wszystkim decydowaliśmy – jedynie w kwestiach formalnych byliśmy dla siebie de iure obcymi ludźmi. Było to dla nas oczywiste, że gdy tylko będzie to możliwe i sensowne, wtedy po prostu się hajtniemy.
W ramach symbolicznego prostestu przeciw dyskryminującemu nas polskiemu prawu zaczęliśmy nosić obrączki – na znak, że choć nie możemy się pobrać, chętnie byśmy to zrobili. Więc chyba ten moment można liczyć jako ± oficjalne zaręczyny.
Gdy przeprowadziliśmy się do Niemiec, było tu możliwe tylko zawarcie związku partnerskiego. Z tego, co wiedzieliśmy, różnił się on od “pełnoprawnego” małżeństwa tylko trzema rzeczami: 1. nazwą, 2. możliwością adopcji dzieci, 3. de facto niższymi podatkami w przypadku nierównych dochodów małżonków (3+5 grupa podatkowa zamiast 1+1).
Za to nawet jako kawalerowie z Niemczech tak czy siak mogliśmy założyć wspólne konto bankowe, wspólnie wziąć kredyt, odbierać za drugiego przesyłki na poczcie (tylko teoretycznie, bo Deutsche Post działa tak tragicznie, że zawsze były jakieś problemy), i takie tam. To wszystko sprawiało, że niezbyt mieliśmy motywację zawierać związek partnerski.
Aż do momentu, gdy Tomek dowiedział się, że punkt trzeci naszej wiedzy o niemieckich związkach partnerskich jest z dupy wzięty – związki partnerskie jak najbardziej mogą być na “tańszych” grupach podatkowych na tych samych zasadach co małżeństwa. Najwidoczniej pokracznie zrozumieliśmy jakieś newsy, że Merkel chciałaby to zlikwidować, czy coś w ten deseń. Tak czy siak, każdy miesiąc pozostawania kawalerami kosztował nas jakieś ~200€ w wyższych podatkach. Mieliśmy więc istotny powód, by wreszcie przejść się do urzędu.
Ale od czego zacząć? Jak dostać z Polski potrzebne papiery, skoro polskie urzędy robią co mogą, by osobom LGBT utrudnić życie? Jak już je dostaniemy, jak to najlepiej zgrać w czasie, skoro mają one półroczną datę ważności? Czy ludzie nas nie zjedzą w tych urzędach? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi...
“Na szczęście” pojawiła się wymówka, by ślub trochę odwlec: stało się całkiem realne, że już po wrześniowych wyborach do Bundestagu, ktokolwiek by nie rządził, wprowadziłby od razu równość małżeńską. Ehe für Alle realnie stało się już tylko kwestią czasu. (→ Sehr geehrte Frau Merkel).
Czas nadszedł szybciej niż się spodziewaliśmy, i jeszcze przed wyborami Bundestag przyjął równość małżeńską 😍
W końcu wybraliśmy się do Urzędu Stanu Cywilnego (Standesamt). Ważne: musi to być urząd, w którego rewirze jedno z Was jest zameldowane (a że mieszkamy razem, to nie mieliśmy wielkiego wyboru). Za to jeśli żadne z Was nie mieszka w Niemczech, możecie iść (z tego co wiem, źródło) do któregokolwiek Standesamtu.
Jeśli patrzeć stereotypowo, gdzie byście się spodziewali najbardziej niemiłych ludzi? W urzędach, nie? I w Berlinie (przynajmniej Niemcy mają taki stereotyp). Tymczasem urzędniczki w berlińskich urzędach były chyba najbardziej uprzejmymi osobami, jakie w tym kraju spotkaliśmy.
Wystarczy powiedzieć “dzień dobry, jesteśmy z Polski, chcemy się hajtnąć, ale nie wiemy, jakich potrzebujemy dokumentów”. Mają gotową karteczkę, na której zaznaczą Wam krzyżykiem, którego papierka od którego z Was potrzeba. Musieliśmy tylko poczekać na panią, która znała się akurat na Polsce.
Jeśli któreś z Was jest po rozwodzie albo ma dzieci, potrzebnych dokumentów jest więcej. Ale w naszym przypadku potrzebowaliśmy tylko zestawu obowiązkowego:
Punkt drugi jest tym, o co się najbardziej martwiliśmy. Przeważnie wymagane jest “zaświadczenie o zdolności do zawarcia małżeństwa za granicą”, którego polskie urzędy parom jednopłciowym nie wydają. Żeby je otrzymać, należy podać dane obu osób chcących zawrzeć małżeństwo za granicą – w polach “małżonek” i “małżonka”.
Jednak, cytując urzędniczkę, “z katolickiego kraju to nie możemy wymagać, że nam to dostarczycie”, więc wystarczy “zaświadczenie o stanie cywilnym”. Potwierdza ono że człowiek X jest kawalerem, i nic więcej.
Przy obu dokumentach polscy urzędnicy pytają, w jakim celu mają je wystawić – ponieważ w przypadku niektórych powodów wystawienie jest bezpłatne. Nie mam pojęcia, co się stanie, jak powiecie “w celu zawarcia jednopłciowego małżeństwa za granicą”. Teoretycznie nie mają jak Wam tego zabronić – zawsze możecie wymagać od państwa papierka potwierdzającego gdzie i kiedy się urodziliście i że jesteście stanu wolnego, no nie? Jednak woleliśmy nie ryzykować, nasza odpowiedź brzmiała “w celu ustalenia klasy podatkowej w Niemczech” – bo chcemy ją ustawić na trzecią i piątą, a że do tego trzeba być po ślubie, to już szczegół.
Możecie iść do dowolnego Urzędu Stanu Cywilnego w Polsce. Można to też ponoć załatwić przez ePUAP, co zapewne jest zdecydowanie bezpieczniejszą i wygodniejszą opcją, ale po latach mieszkania w zacofanych technologicznie Niemczech zwyczajnie zapomnieliśmy o tej opcji. Tomek dostał swoje dokumenty od ręki (jest młodszy i był już w elektronicznym systemie), ja musiałem się przejść dwa razy. Wpisanie moich danych do elektronicznego systemu zajęło im raptem jeden dzień, ale maksymalnie może trwać nawet 7-10 dni, więc jeśli mieszkacie za granicą, odpowiednio zaplanujcie swoją wizytę w Polsce.
Kosztowało to 33 zł za każdy z aktów urodzenia i po 38 zł za zaświadczenie o stanie cywilnym. W sumie 142 zł.
Następnie potrzebowaliśmy tłumacza przysięgłego, który okazał się być najdroższą częścią zestawu obowiązkowego. Za tłumaczenie wszystkich czterech papierków pani wzięła 110€. Koniecznie zwróćcie uwagę, czy do tłumaczeń dołączone jest Beglaubigung (uwierzytelnienie).
Z kompletem dokumentów i tłumaczeń mogliśmy wreszcie wybrać się do Standesamtu i zarezerwować termin. Teoretycznie wystarczyłby jeden z nas, by to załatwić, no ale...
Terminy na sobotę są zawsze droższe niż w tygodniu i trzeba je rezerwować z dużym wyprzedzeniem (w przypadku Berlina-Charlottenburg trzy miesiące). Terminy w trakcie tygodnia są dostępne praktycznie kiedy chcecie. Jedynym ograniczeniem jest to, że urzędy nie mogą zarezerwować termiu na więcej niż pół roku naprzód – co dla wielu ludzi może być problemem. My zdecydowaliśmy się na piątek, na półtora miesiąca naprzód (żeby świadkowie na pewno dostali urlop).
Opłaty urzędowe różnią się w zależności od Landu. W Berlinie 80€ kosztowało nas “stwierdzenie zdolności do małżeństwa” (gdybyśmy obaj byli Niemcami, byłoby to tylko 40€) i 10€ wydanie aktu małżeństwa. Kosztowałoby dodatkowe 60€, gdyby ślub odbył się w sobotę, dodatkowe 75€, gdyby odbył się poza urzędem (plus koszt sali, oczywiście) oraz dodatkowe 20€, gdyby któryś z nas zmienił nazwisko (można przejąć nazwisko drugiej osoby, niezależnie od płci, albo używać podwójnego).
Nazwiska nie zmienialiśmy, ponieważ nie byłoby możliwości wystawienia nam jakiegokolwiek dokumentu tożsamości, które by je potwierdzało – Niemcy nie potwierdzą naszej tożsamości, dopóki nie jesteśmy ich obywatelami, a Polska nie przyjmie do wiadomości, że jakikolwiek ślub miał miejsce. Co nie znaczy, że się nie da: nasz znajomy przejął nazwisko męża (Niemca), teraz musi się zawsze legitymizować polskim dowodem osobistym (ze starym nazwiskiem) wraz z niemieckim aktem małżeństwa (z adnotacją o zmianie nazwiska).
Nieuznawanie naszego małżeństwa przez Polskę ma jeszcze jedną komiczną konsekwencję – gdy tylko przekroczymy wschodnią granicę, magicznie staniemy się z powrotem kawalerami. Fascynujące, czyż nie? 😁
Poza terminem i nazwiskiem musiliśmy podjąć w urzędzie jeszcze parę decyzji: czy będą obrączki (będą), czy będą świadkowie (będą, dwoje – może być jeden, dwoje lub żadnego, muszą być pełnoletni i rozumieć niemiecki), czy dostarczymy muzykę na ceremonię (tak, Canon in D i Let’s Ride Into The Sunset Together), i chyba tyle.
Musicie znać niemiecki na tyle, żeby rozumieć wszystkie konsekwencje zawarcia związku małżeńskiego – i raczej ciężko ukryć zbyt słaby niemiecki podczas załatwiania tej całej biurokracji. W przypadku świadków zdecydowanie łatwiej – oni muszą tylko przyjść na ceremonię, przedstawić dowody tożsamości, podać adres i podpisać jeden czy dwa papierki. W każdym przypadku jest możliwe, by ślub odbył się przez tłumacza, jednak nie mam pojęcia jakie są to koszty.
Nie zamierzaliśmy brać kredytu i wydawać kokosów na wielkie weselicho – zwłaszcza że ograniczała nas również malutka sala ślubów (max osiem miejsc siedzących), homofobia mojej rodziny, i ogólna niechęć do kontynowania ludowych tradycji. Zdecydowaliśmy się zatem zaprosić tylko świadków oraz brata Tomka.
Mówię Wam, najlepsze wesle na jakim byłem! Najpierw postawiliśmy wszystkim obiad w najlepszej żeberkowni w Berlinie, Tony Roma’s, a potem zrobiliśmy u siebie domówkę – z litrami pfeffi, pedalskich drinków, shishą, grą w butelkę, i takimi tam... 😊
Nie, nie denerwowaliśmy się. Nie wiem czemu tyle osób nas o to pytało. Przecież robimy coś czego obaj jesteśmy absolutnie pewni, coś o czym wspólnie zadecydowaliśmy już lata temu, coś na co czekaliśmy tyle czasu! A przede wszystkim: coś, co zmieni w naszym życiu jedynie klasę podatkową i parę kwestii formalnych – bo w każdej innej kwestii już od dawna żyjemy jak małżeństwo. Zawarcie tego ślubu w urzędzie to tylko czysta formalność.
A tak przynajmniej myśleliśmy, dopóki rzeczywiście do niego nie doszło. 😁
Ślub znaczył dla nas obu zdecydowanie więcej niż się spodziewaliśmy. Może ujmę to tak: podczas gdy ja mogę się poryczeć z byle powodu, Tomka widziałem płaczącego raptem parę razy w życiu, jedynie w czasie najbardziej emocjonalnych przeżyć. Gdy mówiliśmy sobie “ja”, to on nie mógł powstrzymać łez wzruszenia.
Oficjalne potwierdzenie swojej decyzji, w urzędzie, przed urzędnikiem, przy świadkach, jest czymś więcej niż tylko formalnością, cokolwiek byśmy nie twierdzili. Dzięki temu przeżyciu wiemy jedno – niczego w życiu nie byliśmy tak pewni, jak tego, że chcemy być ze sobą.
Praktycznie wyglądało to tak: przychodzimy 15 minut przed ceremonią, pokazujemy paszporty (my i świadkowie), podpisujemy oświadczenie, że w międzyczasie nic się nie zmieniło w kwestii naszej zdolności do małżeństwa, dajemy urzędniczce muzykę na płycie (pendrive nie działał), i czekamy.
Urzędniczka zaczyna ceremonię od wyjaśnenia, co się za chwilę wydarzy, potwierdzenia nazwisk, adresów (polskie nazwy ulic są ciut problematyczne 😝) itp.
W pewnym momencie poprosiła nas o powstanie i spytała (w kolejności alfabetycznej): “jeśli ty, <imię nazwisko>, chcesz poślubić <imię nazwisko>, potwierdź to mówiąc »ja«”. Potwiedziliśmy, mówiąc “ja”.
Nie do końca pamiętam w jakiej kolejności wydarzyła się reszta, ale: świadkowie zostali spytani, czy uświadczyli, wszyscy zostaliśmy poproszeni o podpisanie papierka, goście dostali moment na złożenie życzeń, i chyba to tyle.
Just smile and nod, będzie dobrze 😊
PS Możecie się ubrać business casual, nikt nie nakrzyczy.
Oczywiście, tę cholerną klasę podatkową. Oczywiście już nie musimy się martwić, że jakakolwiek instytucja (przynajmniej w zachodnich krajach) potraktuje nas jak obcych ludzi, zwłaszcza w kwestii opieki medycznej i dziedziczenia.
Poza tym? Jesteśmy bogatsi o przepiękne przeżycie i pewniejsi swojego uczucia niż kiedykolwiek. Wymieniliśmy obrączki z cudnych tęczowych na jeszcze śliczniejsze wolframowe. A dzięki postawie urzędników, gratulacjom od znajomych z pracy i życzeniom od przyjaciół wreszcie poczuliśmy się w pełni akceptowani.
Mówienie “mój chłopak” zawsze było dla mnie obarczone pewnym ryzykiem i strachem, że to może być powód, by dostać po mordzie – nawet w kraju, gdzie 87% ludzi popiera równość małżeńską, ciężko pozbyć się starych fobii z ojczyzny. Reakcje wszystkich dookoła sprawiły jednak, że mówienie “mój mąż” przychodzi mi już nie ze strachem, a z dumą.
Nikt nie nazwał tego “gejowskim ślubem” – bo to był po prostu ślub, jak każdy inny (choć niewątpliwie najpiękniejszy w naszym życiu). Jesteśmy ludźmi jak wszyscy inni. I kochamy się najmocniej na świecie!
]]>Głośno się zrobiło ostatnio o projekcie konstytucji według PiS, więc wreszcie się spiąłem i zabrałem za przejrzenie jego treści. Tak tylko poglądowo, bez dogłębych analiz (bo ani czasu, ani ochoty, ani przede wszystkim kwalifikacji do tego nie posiadam). I parę kwiatków udało mi się tam wypatrzeć.
Znalazłem dwa projekty konstytucji, z różnych lat:
Pierwsze, co rzuca się w nich w oczy, to jawne wprowadzenie państwa wyznaniowego. Preambuła nie tylko zaczyna się od “W imię Boga Wszechmogącego”, ale wręcz udaje, że nie istnieją obywatele w niego nie wierzący. Znika fragment o ludziach “nie podzielających tej wiary, a uniwersalne wartości wywodzących z innych źródeł”, a całość brzmi bardziej jak akt zawierzenia jakiemuś niepokalanemu sercu, niż jak akt prawny cywilizowanego kraju. No ale w końcu jak ktoś nie katolik, to co z niego za obywatel, nie?
Obecnie wszystkie konstytucyjne roty przyrzeczeń mają zastrzeżenie, że można do nich dodać “Tak mi dopomóż Bóg”. W państwie PiS-u będzie ociupinkę inaczej: rota zawiera wezwanie do boga, ale ustawodawca łaskawie pozwala je pominąć. Ufff...
No i religia w szkołach jest gwarantowana konstytucyjnie. Aż chce się krzyknąć: Hurra! Indoktrynacja prawem człowieka!
Ale zostawmy bozię i zajmijmy się osobami, które naprawdę istnieją. Na przykład kobietami.
PO straszy, że PiS chce usunąć z Konstytucji równość płci. Tymczasem zapis “Wszyscy ludzie są równi wobec prawa i mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.” znajduje się w obu wersjach PiS-owskiego projektu. Kobieta też ludź, a ludź ludziowi równy. Czyli nie jest tak źle.
Choć dobrze też nie jest. Bo wprawdzie w starszym projekcie Konstytucji znajdował się osobny punkt, który wprost mówił o prawach kobiet i gwarantował im równość nie tylko w relacjach z władzą, ale i np. pracodawcą, to jednak już w nowej wersji ustawy punkt ten tajemniczo zniknął. Dlaczego?
W 2005 roku PiS proponował zapis “Każdy człowiek ma prawo do ochrony życia i integralności cielesnej.”, pięć lat później natomiast zmienił go na swoje słynne “Każdy człowiek ma prawo do życia od poczęcia do naturalnej śmierci.”
LGBT też z czasem lubią coraz mniej. W starszym projekcie wymieniają wśród najważniejszych zadań RP “opiekę nad małżeństwem jako związkiem kobiety i mężczyzny” – czyli równie dwuznacznie jak w obecnej Konstytucji: chronimy małżeństwa dwupłciowe, ale nie wspominamy o żadnych innych związkach – natomiast w projekcie z 2010 roku mamy już jednoznaczny środkowy palec w stronę tęczowych obywateli: w jednym punkcie zaznaczają wyraźnie, że małżeństwo jest wyłącznie związkiem K+M, a w drugim, że “Władze publiczne nie regulują spraw par niemałżeńskich ani nie prowadzą ich ewidencji”. Czyli związki partnerskie też absolutnie nie wchodzą w grę. Milusio.
“Niedopuszczalne jest ponowne prowadzenie postępowania karnego przeciwko tej samej osobie o ten sam czyn, jeżeli uprzednio zostało ono prawomocnie zakończone w postępowaniu sądowym.” – hurra, tak bardzo Ameryka! Uniewinniliśmy kogoś z braku dowodów, ale pięć lat później mamy na tyle rozwiniętą technologię żeby jednak udowodnić jego winę? Kit z tym, morderca ma być na wolności, bo tak. Miodzio!
“Zaszczytnym obowiązkiem obywatelskim jest obrona Ojczyzny. Zakres obowiązku służby wojskowej i sposób jej odbywania określa ustawa.” – pierdolcie się. Umieranie za wasze interesy to żaden zaszczyt. A obowiązkowe wysyłanie do koszar czy na front jest w jawnej sprzeczności z prawem do wolności osobistej i do życia. Po prostu pierdolcie się.
Swoją drogą, twórcy tych projektów Konstytucji lubią w nie wrzucać slogany, tak jakby były zapisami normatywnymi. “Zaszczytnym obowiązkiem obywatelskim jest obrona Ojczyzny.” – tak tak, ustawą wprowadzić zaszczytność! Albo: “Własność zobowiązuje.” – ehe, serio jest tam takie zdanie. No bo wiecie, trzeba zarządzić zobowiązywanie własności. Kiedyś własność nie zobowiązywała, ale PiS wprowadzi zapis, więc już będzie zobowiązywała! Prawnik ze mnie słaby, ale mam wrażenie, że tak się prawa nie pisze...
Tak samo: może ja się nie znam, ale jak się wymienia jeden po drugim źródła prawa, to raczej te wcześniej wymienione są ważniejsze od tych, które są później. Jeśli tak właśnie jest, to PiS-owska Konstytucja zakłada, że ratyfikowane umowy międzynarodowe są mniej ważne od aktów prawa miejscowego! A co, Gmina Pierdziszewo nie będzie się słuchała jakiejś tam Unii!
Kandydatura na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej wymaga poparcia przez:
1) co najmniej 300 osób pełniących funkcję publiczną pochodzącą z wyborów bezpośrednich oraz co najmniej 100 tysięcy obywateli polskich posiadających prawo wybierania lub
2) co najmniej 300 tysięcy obywateli polskich posiadających prawo wybierania.
Hermetyzujmy bardziej politykę, a co! Trudno jest zebrać 100k podpisów, a co dopiero 300k, więc de facto zapis ten doprowadzi do stanu, gdzie będziemy mogli wybierać władzę tylko spośród ludzi... popieranych przez władzę. Demokracja tak bardzo!
No i jeszcze referenda: aby były wiążące, wystarczy frekwencja 30%. Czy muszę tłumaczyć, jak bardzo zły i niedemokratyczny jest to pomysł?
A prezydenci dostaną dożywotnią ciepłą posadkę:
Osoba, która w przeszłości sprawowała urząd Prezydenta Rzeczypospolitej na podstawie wyborów bezpośrednich, wchodzi z urzędu w skład Senatu (...)
A na deser jeszcze mała, niespecjalnie istotna pomyłka: “prezes i wiceprezesi Naczelnego Sądu Najwyższego”. Ups ;-)
W imię Boga Wszechmogącego, niech oni nie rządzą...
]]>Z początku myślałem, że ktoś sobie jaja robi. Jakiś dzieciak nasłuchał się za dużo o konklawe i wydzwania po ludziach robiąc im głupie żarty. Idiotyczne wręcz. No sorry, kto normalny uwierzyłby, że tak z dnia na dzień został papieżem?
Tyle że głos w słuchawce wcale nie brzmiał na dziecięcy, wręcz przeciwnie, męski, dojrzały. No i mówił po włosku. Który żartowniś używałby włoskiego?
‘Dobry wieczór, z tej strony kardynał Franco Marnelli.’
‘Dobry wieczór. A ksiądz nie powinien czasem być na konklawe? I nie mieć kontaktu ze światem zewnętrznym?’ myślałem że zgaszę żartownisia.
‘Owszem. Ale sytuacja jest wyjątkowa. Pragnę pana poinformować, iż Kolegium Kardynałów uznała pana za najodpowiedniejszego kandydata do godności najwyższego kapłana.’
Zatkało mnie.
Nie wiedziałem, czy odpowiedzieć kolokwialnym ‘no chyba cię pojebało’, oficjalnym ‘akceptuję’, czy ironicznym ‘ależ nie jestem godzien’. W końcu powiedziałem: ‘czemu ja?’
‘Konstytucja Apostolska Universi Dominici Gregis mówi, iż kardynałowie nie muszą wybierać papieża spośród siebie.’
‘Wiem o tym. Mówi mi ksiądz, dlaczego nie ma przeszkód, a ja pytałem, jakie są przyczyny.’
‘Mamy swoje powody.’
‘Jakie? Nie jestem nawet księdzem, nie kończyłem teologii. Ba, moje podejście do Kościoła jest zgoła różne od was wszystkich. Byłbym chyba najbardziej antykościelną głową Kościoła w historii.’
‘Myśli pan, że o kardynałowie o tym nie wiedzą? Mamy swoje powody’ powtórzył. Po chwili dodał ‘Obiecuję, że zdradzę je panu, ale dopiero w trzy miesiące po rozpoczęciu pontyfikatu, nie wcześniej. Na razie proszę nam zaufać.’
Milczałem. Marnelli powiedział jeszcze ‘Niech Duch Święty pomoże panu podjąć właściwą decyzję, będziemy się o to gorąco modlić. Jutro o godzinie siódmej rano zadzwonię ponownie. Jeśli pan przyjmie wybór, proszę się przygotować do podróży. Dobranoc.’
‘Dobranoc.’
Z szeroko otwartymi oczami gapiłem się w przestrzeń.
∞
‘Telewizja!’ pomyślałem wreszcie. ‘Tam przecież muszą coś o tym mówić!’.
Istotnie, w Kaplicy Sykstyńskiej zdarzyło się coś dziwnego. Ani biały, ani czarny dym się nad nią nie pojawił, mimo że głosowanie powinno się już dawno skończyć. Dziennikarze powoli zaczynali tworzyć na ten temat teorie spiskowe. Żadna z nich nie mówiła o tym, iż wybrano totalnie z dupy, niepozornego emeryta spod Wrocławia.
Zacząłem trochę wierzyć, że to może być prawda. Sprawdziłem jeszcze komórkę. +39. Kierunkowy Watykanu, ale też i Włoch, więc to nic nie znaczy.
Wyobraziłem sobie siebie w balkonie bazyliki św. Piotra. Nie przeczę, kuszące strasznie.
A z drugiej strony, nie pasuję tam zupełnie. Ostatni raz odwiedziłem kościół paręnaście lat temu, nie licząc zwiedzania, oczywiście. Szczerze kocham Boga, ale za to nienawidzę tej instytucji, która rości sobie wyłączność na Niego. Stanięcie na jej czele byłoby szczytem hipokryzji.
A może jednak świetną okazją? Kto może naprawić Kościół, jak nie papież?
Przebłysnęły mi w głowie obrazy wszystkich rzeczy, które mógłbym zmienić. Wow! Wstrząsnąłbym całym światem, gdybym miał taką władzę! Mógłbym zrobić z niego lepsze miejsce!
Jeśli to tylko żart, to najwyżej zrobię z siebie durnia. Też mi coś. A jeśli nie żart? Będzie ciężko, ale...
Nawet jak wszystko spierdolę, i tak przeżyję niepowtarzalną przygodę.
Zasnąłem w nosem w wikipedii, musiałem się przygotować.
∞
Kiedy obudził mnie dzwonek komórki, byłem już całkiem wyspany. Odezwał się po łacinie znany mi już głos. Spytał bez żadnych wstępów: ‘Czy akceptujesz kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana?’.
Przełknąłem ślinę i odparłem ‘Przyjmuję’.
Usłyszałem po drugiej stronie odetchnięcie z ulgą. ‘Wasza Świątobliwość... Samochód już czeka na ciebie pod domem.’
‘Żadna świątobliwość, proszę nigdy tak do mnie nie mówić’ odparłem, choć z obrzydzeniem muszę przyznać, że miło jest takich słów słuchać. Ale nie, muszę być człowiekiem, a nie jakimś bożkiem.
Wyjrzałem za okno. Czarna limuzyna z dyplomatycznymi flagami Stolicy Apostolskiej stała tuż za bramą.
‘Dajcie mi jeszcze godzinę’ powiedziałem i odłożyłem słuchawkę, zanim Marnelli zdążył zaprotestować.
Tak szybko się chyba jeszcze nigdy nie ogarnąłem. Prysznic, śniadanie, walizka...
W limuzynie na tylnym siedzeniu czekał ksiądz w sutannie z fioletowymi guzikami i pasem. Nuncjusz apostolski. Arcybiskup Żerdowski. Podczas drogi opowiadał mi o planie na dzisiejszy dzień. A potem o całej biurokracji watykańskiej, którą od teraz mam pod sobą. Muszę przyznać, że choć byłem przygotowany na setki urzędów, nazwisk, tytułów, powiązań i zależności, to i tak przytłoczył mnie ogrom tej machiny.
Kierowca wysadził nas na płycie lotniska Kopernika, gdzie już czekał czarterowy odrzutowiec. Pławienie się w luksusach to zdecydowanie nie moja bajka, ale przyznaję, że podróżując w takich warunkach bardzo ciężko było się oprzeć pokusie pt. ‘jestem panem świata, dajcie mi, więcej, więcej!’.
Wylądowaliśmy na Fiumicino, a stamtąd znów zabrała nas limuzyna. Przez którąś z bram Watykanu wjechaliśmy do miasta. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że to nie jest sen ani żart. Naprawdę tu jestem!
Wprowadzono mnie do Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie już na mnie czekało stu dwudziestu kardynałów, na czele z dziekanem Marnellim. Uśmiechnął się szczerze i wykrzyknął ‘Witaj, Ojcze’, na co reszta Kolegium przywitała mnie gromkimi oklaskami.
Nie do końca ogarniałem, co się dookoła dzieje. Wszystko przemykało mi przez głowę tak szybko, że niemal w ogóle nie pamiętam szczegółów, za to bardzo dokładnie głos w mojej głowie, nieustannie każący mi się uspokoić.
Przywitałem wszystkich uniesioną dłonią, po czym szepnąłem do Żerdowskiego, że potrzebuję chwili samotności. Schował mnie w jakiejś małej (ale napchanej złotem aż do porzygu) kapliczce. Usiadłem i siedziałem, nie myśląc o niczym. Gdy się uspokoiłem, dopiero spojrzałem na tabernakulum. Szepnąłem ‘Obiecuję Ci, że będziesz miał ze mnie pożytek’. A potem obiecałem sam sobie, że będę miał niezłą zabawę.
I już się nie stresowałem ani trochę, nigdy więcej.
∞
Zanim papieżowanie, musiałem jeszcze otrzymać sakrę biskupią. Ani trochę nie wierzę w te wszystkie puste rytuały, ale nie miałem innego wyjścia niż się im poddać. Boga należy szukać w drugim człowieku, a nie w gestach czy formułkach. Mocy bożej w pięknie Jego stworzenia, a nie w olejku krzyżma, którym zaraz mają mnie namaścić.
Ubrałem się w zwykłą albę, odmówiłem czegokolwiek innego. To przedziwaczne uczucie, kiedy stoisz najskromniej ze wszystkich dokoła, a jednak to ty jesteś tam najważniejszy. No cóż, widać purpuraci nie doczytali, że ‘kto się poniża...’
Odśpiewaliśmy Hymn do Ducha Świętego. Piękna pieśń, orgazm muzyczny! No i nie da się zaprzeczyć, że łask Ducha będę potrzebował ogromnych, skoro czeka mnie, co mnie czeka.
Po tym należałoby odczytać nominację Stolicy Apostolska. Z oczywistych względów takowa nie istnieje, Marnelli odczytał więc nominację Kolegium Kardynałów. Złożyłem przyrzeczenie wiernej służby Bogu i bliźnim, po czym padłem krzyżem, podczas gdy śpiewano Litanię do Wszystkich Świętych.
Wstałem do klęczek, a Marnelli odmówił modlitwę konsekracyjną i nałożył na mnie ręce. Namaścił mnie krzyżmem świętym i wręczył księgę Ewangelii (z ohydnie szczerozłotą okładką). Nie dostałem biskupiego pastorału, mitry, ani pierścienia, bo i tak za parę dni otrzymam zupełnie inne, jako papież. Szczerze mnie zdziwiło to, że dostojnicy tak sami z siebie zrezygnowali z nadmiaru znaków, bo zawsze wcześniej i później domagali się ich pierdyliarda, byle zachować setki nakazów tradycji.
Na koniec przeszedłem od biskupa do biskupa, każdemu przekazując pocałunek pokoju. Przedstawiali mi się przy okazji, ale gdzie ja tam (i po co?) zapamiętam naraz sto dwadzieścia nazwisk, posiadanych tytułów i piastowanych urzędów?
Nie byli przesadnie przyjaźnie nastawieni, lecz wręcz podejrzliwie. Czemu, skoro niby sami mnie wybrali?
Wróciłem przed ołtarz, do Marnelliego, a on spytał mnie ponownie, tym razem przy całym Kolegium: ‘Michale, czy akceptujesz kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana?’
‘Tak’ odparłem.
‘Jakie imię przyjmujesz?’
‘Jan’ odpowiedziałem. Po Ewangeliście. No i byłbym dwudziestym czwartym tego imienia, a to taka ładna liczba...
Homagium to straszna sprawa. Klękają przed tobą odziani w purpurę faceci, składają zupełnie nienależny hołd, całują cię po rękach, a ty nic nie możesz na to poradzić. Tacy kardynałowie jeszcze gorsi od moherowych babć, co wierzą, że jak księdzu dłoni nie wycałują, to trafią do piekła, i żadna siła nie jest ich w stanie od tych dłoni oderwać. Myślałem więc tylko ‘co za farsa’ i cieszyłem, że nikt poza purpurowymi mnie tu nie widzi.
W międzyczasie ktoś zajął się wypuszczeniem białego dymu i rozdzwonieniem rzymskich dzwonów.
Po homagium kardynał protodiakon wyszedł na balkon bazyliki i obwieścił tłumowi: ‘Annuntio vobis gaudium magnum: habemus Papam, Dominum Michaelum, Sanctæ Romanæ Ecclesiæ Cardinalem Kamycki, Qui sibi nomen imposuit Ioannem.’
Kazałem mu wcześniej pominąć linijkę ‘eminentissimum ac reverendissimum Dominum’. Nie jestem ani czcigodny, ani wielebny. Żaden inny papież nie był. Żaden inny człowiek nie jest.
Po ogłoszeniu mojego nazwiska usłyszałem oklaski tłumu, ale jakieś niemrawe. Nikt nie miał pojęcia, kim jest kardynał Kamycki. Wyobrażałem sobie, z nieuzasadnioną satysfakcją, jak tysiące redaktorów rozpaczliwie próbuje znaleźć o mnie jakiekolwiek informacje, którymi mógłby się podzielić ze słuchaczami tudzież widzami.
∞
Przebrano mnie za papieża. No nie do końca. Ubrałem białą sutannę i białą piuskę, nic więcej. Żadnych zbytków, żadnego pyszenia się.
Kardynałowie protestowali przeciw takiemu łamaniu etykiety, ale także niemrawo. Z jednej strony wieki tradycji i tony przepisów, a z drugiej – sami mnie wybrali i przed momentem ślubowali mi posłuszeństwo.
Było około południa, kiedy wyszedłem na balkon. Uśmiechnąłem się szeroko i oddałem się na pożarcie wzrokowi milionów. Wiwatowali nawet mimo to, że zupełnie mnie nie znali. Miło z ich strony.
Nieraz miałem tłum przed oczami i mikrofon przed ustami, a jednak teraz klucha w gardle wręcz mnie sparaliżowała. Myślałem, że zemdleję na miejscu, kiedy nagle przybył ten zawezwany Duch Święty i napełnił mnie takim spokojem, jakiego nie doświadczyłem nigdy wcześniej, nawet leżąc bez żadnych zmartwień na kanaryjskiej plaży.
‘Bracia i siostry!’ powiedziałem po włosku. Przerwały mi oklaski, nie mam pojęcia za co. Czy ludzie nie widzą, że zamiast mi tym pomóc, przerywają mi w pół zdania? Oj, niełatwo jest być papieżem.
‘Bóg jest Miłością! Te słowa świętego Jana niech będą mottem mojej posługi. Będę z całego serca starał się odnowić Kościół i przypomnieć mu tę prawdę.’
Starczy. Trzy zdania. Rozgadam się później.
Podano mi księgę z tekstem Urbi et Orbi. Tego błogosławieństwa może udzielać tylko papież, a ma ono ‘szczególną moc’. Ni chuja nie wierzę, żebym nagle otrzymał jakieś szczególne moce, a Bóg z dnia na dzień zaczął słuchać moich rozkazów, tylko dlatego, że jacyś ludzie obwołali mnie biskupem Rzymu. No ale cóż, przeczytałem je, machnąłem ręką. Szczypta hipokryzji nie zaszkodzi, skoro bez niej nie odnowię Kościoła, jak to przed chwilą obiecałem.
∞
Mistrz Papieskich Ceremonii Liturgicznych był skromnym księdzem z Hiszpanii, nazywał się Pedro Almez. Ależ polubiłem tego człowieka! Miał bystry wzrok i zawsze szeroki uśmiech. Nie nosił nic purpurowego, choć ma do tego prawo. Przywołałem go do siebie natychmiast po scenie balkonowej. Wydawał się jednocześnie zafascynowany i przerażony moją wizją mszy inauguracyjnej.
‘Kardynałowie się nie zgodzą’ wyszeptał, choć było widać błysk w jego oku.
‘Jak chcą mieć po swojemu, mogli mnie nie wybierać’ zaśmiałem się. ‘Dasz radę.’
∞
Ale zanim doszło do tej mszy inauguracyjnej, przeżyłem trzy chyba najbardziej męczące dni w życiu. Niby jestem w tym kraju władcą absolutnym, a jednak wszyscy mi się sprzeciwiają. Chociaż w sumie to odwrotnie – ja się wszystkiemu sprzeciwiam, a oni tylko bezmyślnie trzymają się starych tradycji, jakkolwiek bezsensowne by one nie były. Ale ja tu jestem obcy, nowy, znikąd. Nie słuchają mnie. Więc po co mnie tu chcieli?
Przypomniałem im wszystkim postać Jana Pawła I. Jako biskup mieszkał skromnie, a nie w luksusie, jak poprzednicy, jeździł rowerem, nosił zwykłą sutannę. Jako papież sprzeciwiał się obnoszeniu go w lektyce i noszeniu złotej tiary. Gdyby jego pontyfikat trwał dłużej niż te 33 dni, kto wie, ile dobrego wniósłby to przesiąkniętego przepychem Kościoła...
Planowałem pójść jeszcze dalej. Powiedziałem, że brzydzę się wszelkiego nadmiaru, kazałem przygotować aukcję złotego tronu, w jego miejsce używać prostego, drewnianego, a pieniądze przeznaczyć na pomoc ubogim. Na aukcji pewnie dostaniemy za niego o wiele więcej niż jest naprawdę wart, w końcu to papieski.
Pastorał też. Wiem, że dopisano do niego całą symbolikę, ale tak naprawdę jest jedynie oznaką władzy, a z początku to była zwykła laska do podpierania. Nie jestem stary ani schorowany. Jak na papieża 55 lat to wręcz gówniarz.
Nawet mitra. Nie znalazłem żadnego powodu, by była potrzebna. Watykańscy dostojnicy też nie znaleźli, nie licząc tradycji, ale to pozwoliłem sobie olać. Z herbu też ją usunąłem, zostawiając jedynie piuskę i bardzo proste klucze.
Na tarczy umieściłem krzyż słoneczny. Tak w ramach psikusa, w końcu symbol pogański, choć na pozór katolicki. A biel znaczy dobro, czerwień miłość.
Miałem w chuj spraw do ogarnięcia. Przede wszystkim obsadzić najważniejsze urzędy Watykanu. Ale jak mógłbym to zrobić, skoro nie znam tu absolutnie nikogo? Więc tymczasowo przywróciłem na stanowiska wszystkich tych, którzy pełnili je przy osobie mojego poprzednika. Potem i tak pewnie dużo pozmieniam.
Dużo czasu spędziłem przygotowując homilię na inaugurację. Będzie jej słuchał cały świat, i chciałbym, żeby całym światem wstrząsnęła. To tak niepowtarzalna okazja, że aż mnie przytłacza odpowiedzialność.
Nie chcę, żeby świat dostał kolejnego papieża leniwie pławiącego się w luksusach i czytającego z kartki napisane przez kurię przemówienia, które można streścić w słowach “pierdolenie o szopenie”, i nie ujmie im to ani grama treści.
∞
‘Wasza Świątobliwość, z całym szacunkiem, ale tak nie można’ naskoczył na mnie prymas Niemiec, kardynał Grömmer. ‘Nasza Tradycja jest równie ważna co Pisma, nie wolno jej tak zaprzepaszczać!’
‘Moja świątobliwość wierzy w Boga, nie w żadne tradycje, i dobrze o tym wiedzieliście, wybierając moją świątobliwość na ten urząd’ przedrzeźniałem go.
‘Ależ to godzi w wizerunek Stolicy Apostolskiej na arenie międzynarodowej!’
‘A od kiedy to Stolica Apostolska przejmuje się zdaniem innych państw? Myślałem, że kraje o odmiennym zdaniu od naszego mogą raczej liczyć na najazd krzyżowców niż na ładny PR.’
‘Duchowni i wierni też nie będą zachwyceni. Możemy nawet spodziewać się schizmy!’
‘Duchowni niewątpliwie, sporo przy mnie stracą. Ale wierni, mam nadzieję, polubią ludzkiego papieża.’ Tak naprawdę, nie byłem tego pewny ani trochę. Bałem się, że jednak nie polubią, a ja zrobię tu burdel zamiast porządku. Ale nie mogłem dać tego po sobie poznać, nie mogłem się teraz wycofać. Dodałem jeszcze z ironią: ‘A nawet jeśli będzie schizma, to co? Kościół robił już tyle okropnych, nieludzkich, grzesznych rzeczy, a ludzie wciąż przy nim trwają. Teraz jak zrobi dobre, to ma się obawiać? Schizma? Och och, znów będziemy mieć podobne problemy jak z sedewakantystami. Ogroooooome...’ i odprawiłem Grömmera.
∞
No i pierwszego maja uroczyście zabyłem papieżem.
Wcześniej upewniałem się niejednokrotnie, że mój Mistrz Ceremonii dopiął wszystko na ostatni guzik. Lepszego ceremoniarza nie mogłem sobie wymarzyć, wręcz jakby czytał mi w myślach.
Na placu, tuż przed wejściem do bazyliki stanął wielki ołtarz, za nim miejsce dla mnie i dwóch asystujących księży, po lewej ambona, a po prawej miał zostać postawiony krzyż procesyjny i świece. Po obu stronach tego prezbiterium zasiedli w kilku rzędach ławek kardynałowie i inni dostojnicy, którym kazałem zająć miejsca na długo przed rozpoczęciem mszy. Widziałem w internecie video z inauguracji poprzedniego papieża – sama procesja wejścia trwała pół godziny! Tak się nie bawię, mamy tu chwalić Boga, a nie robić kilometrową rewię mody. Oj wkurzeni byli.
Tłum na placu już mnie nie przerażał. Oswoiłem się już z myślą o prowadzeniu tego stadka.
Pedro dał sygnał do wyjścia. Kadzidło, krzyż, świece, paru posługujących kleryków, ewangeliarz, Marnelli jako Sekretarz Stanu, Pedro, no i ja.
Usłyszałem stłumiony pomruk zdziwienia. Cóż, musiałem wyglądać bardzo niepapiesko z tak skromną świtą i odziany w prosty biały ornat, bez mitry ani pastorału. Uśmiechnąłem się więc jeszcze szerzej.
Grały organy, śpiewały chóry.
Ucałowałem ołtarz, po raz pierwszy zdawszy sobie sprawę, że przecież nie tylko zostałem papieżem, ale także i księdzem. O rany, odprawiam mszę! To dopiero dziwne!
Po znaku krzyża chór odśpiewał Kyrie. Ślicznie mu to wyszło. Ale potem chór dostał już wolne, Gloria będzie w moim stylu.
Ściągnąłem z Wrocławia scholę młodzieżową. Niepozorną, ale świetną w tym, co robi. Zawsze, gdy grali i śpiewali, wszystko dokoła wręcz drżało od poweru, z którym wychwalali Boga. Gitara, skrzypce, bębny, trąbka, wokaliści na trzy głosy... A w tych głosach ta pasja...
Odśpiewałem kolektę i usiedliśmy, by wysłuchać czytań. Pierwsze po angielsku, psalm po grecku, drugie po polsku, ewangelia po łacinie.
Po niej Dziekan Kolegium wyszedł między mnie a ołtarz i podano mu na czerwonej poduszce złoty pierścień rybaka. Wyrecytował co trzeba, po czym mi go wręczył. Powinienem jeszcze dostać paliusz, ale na niego też się nie zgodziłem. Ile można się obnosić symbolami swojej władzy? Iloma?
A potem wszyscy usiedli. Przełknąłem ślinę. To już...
∞
‘Patrzcie! A zaczynali od stajenki!’ wykrzyknąłem pół-żartem, pokazując dłonią na ogrom i przepych wszystkiego dokoła. Może i kliszowe zdanie, znane każdemu internaucie, ale w ustach biskupa Rzymu musi brzmieć wyjątkowo mocno i zabawnie. Nie pomyliłem się, tłum wybuchnął potężnym śmiechem, a plac św. Piotra na chwilę utonął w oklaskach. “Na razie jest dobrze”, pomyślałem z ulgą.
Uparłem się, aby mówić bez kartki, ale na wszelki wypadek miałem parę notatek w pogotowiu. Wybrałem angielski, zamiast tradycyjnego włoskiego. Przekaz miał dotrzeć do całego świata, a nie – jak to było przed erą telewizji i internetu – głównie do mieszkańców Rzymu.
‘Patrzcie! Czy widzicie tu Boga?’ kontynuowałem. ‘Czy widzicie choć trochę miłości, którą On jest? Jakąś troskę o bliźniego? A może raczej widzicie tu takie ilości złota srebra i marmuru, że aż oczy bolą od patrzenia?’
Koncelebrujący kapłani miny mieli nietęgie. Wierni zapewne też, choć z tej odległości ciężko było dostrzec.
‘A teraz spójrzcie wysoko w niebo. Spójrzcie w tył za siebie. Daleko po horyzont. Spójrzcie w oczy bratu lub siostrze, którzy stoją obok was. To tam właśnie przejawia się moc i potęga Najwyższego! Nie w tym pierścionku, który wsadzili mi na palec!’
‘Kościół wymaga solidnej odnowy. Kościół potrzebuje dobrego ojca, a nie pysznego władcy absolutnego, zamkniętego na wszelką dyskusję i krytykę. Kościół musi wrócić do wiary chrześcijańskiej! Muszą znów o nas powiedzieć, jak o pierwszych chrześcijanach “zobaczcie, jak oni się miłują”! A nie “zobaczcie, ile oni mają kasy”– Kościół potrzebuje zmierzyć się ze swoją haniebną przeszłością i teraźniejszością. Rozprawić się z niszczącymi go od wewnątrz skandalami związanymi z pedofilią, praniem brudnych pieniędzy i wspieraniem okrutnych reżimów. Kościół musi przeprosić za wieki upartej walki z nauką i rozsądkiem, za wojny religijne i prześladowania heretyków.’
‘Musi, i właśnie to robi.’
Spośród koncelebransów wyrwał się jęk zdziwienia i sprzeciwu. Tym lepiej. Jeszcze głośniej zrobi się o zmianach, które właśnie się zaczęły.
‘Kościół przemawia teraz moimi ustami, na mocy władzy nadanej mi przez samego Boga, poprzez wybór świętego Kolegium Kardynałów, które zdecydowało przekazać na moje barki władzę świętego Piotra. Władza ta już trzecie tysiąclecie przekazywana jest kolejnym biskupom Rzymu przez sukcesję apostolską.’
Nie no, nie wierzyłem, że Bóg ma cokolwiek wspólnego z moim obecnym stanowiskiem, a sukcesja apostolska – cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Ale musiałem to powiedzieć, i to koniecznie w tym momencie, by wszystkim, którzy zamierzają mnie krytykować, przypomnieć o legitymizacji mojej władzy.
‘A zatem w imieniu tego Kościoła – nawet jeśli nie wszyscy z nas tu siedzących tę skruchę podzielają – przepraszam. Przepraszam tych wszystkich, którzy przez dwadzieścia wieków jego istenienia zostali przezeń skrzywdzeni w jakikolwiek sposób. Przepraszam wszystkich, którzy padli ofiarą tego, jak Święty Kościół zaprzepaszczał swoją świętość, zapominając o Biblijnym przekazie bezwarunkowej miłości.’
‘Przepraszam, obiecując poprawę. Już niedługo będzie można znowu powiedzieć w Credo nie tylko “jeden, powszechny i apostolski”, ale także – “święty”. Bo przez ostatnie stulecia Kościół nie był godzien tego miana.’
Zamilknąłem na chwilę. Po czym padłem krzyżem na ziemię. A przez wielotysięczny tłum przebiegł szmer i jęk zdziwienia. Papież padł na ziemię w akcie najniższego uniżenia! Najwyższy kapłan leży krzyżem na zimnej posadzce! Co więcej – leży nie przed Bogiem, nie w stronę ołtarza, lecz twarzą do ludu.
Bo nie Boga chciałem przepraszać. On, jeśli jest, i jest miłością, to wcale nie potrzebuje mojego marznięcia. Nie znaków, lecz czynów.
Za to ci wszyscy ludzie właśnie znaku potrzebują.
Żałowałem, że nie było mi dane zobaczyć min wszystkich zebranych. A w szczególności min tych wszystkich dostojników, którzy musieli teraz mocno się głowić, co właściwie powinni zrobić.
Ale gdy po chwili wstałem na nogi i rozejrzałem dokoła, okazało się, że całkiem spora liczba, na oko co dziesiąty, podjął dobrą decyzję – położyli się krzyżem tak samo jak ja. Również i wielu zwykłych księży, stojących gdzieś w tłumie, zrobiło to samo. Jestem z nich dumny!
A potem zdarzyło się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Pedro, mój ceremoniarz, klasnął. Nie wtajemniczyłem go w moje plany odnośnie kazania. Nie prosiłem, by to zrobił. Klasnął sam z siebie.
I znowu. I znowu. Odgłos tych klaśnięć jakby magicznie niósł się po zadziwiająco cichym placu św. Piotra. Aż wreszcie ktoś dołączył do klaskania. I kolejny. I jeszcze jeden. Wkrótce już cały plac drżał od owacji. No, cały to może przesada, wielu ludzi stało bez ruchu, bez słowa, bez dźwięku, z trudem próbując przetrawić to, co właśnie się dzieje. Gdyby mieli ciut mniej wątpliwości, czy na pewno jestem nieomylnym następcą św. Piotra, na pewno już by mnie wybuczeli i wywieźli na taczkach…
Trochę musiałem poczekać, zanim tłum się uspokoił. Niezbyt przejmowali się moim gestem wyciągniętej, uciszającej dłoni. W końcu jednak mogłem kontynuować.
‘Moi kochani! Posłuchajmy Jezusa! “Będziesz miłował Pana Boga twego całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy.”’
‘Możesz zapomnieć o wszystkim innym, ale nie o tym. Możesz sobie kochać swoją władzę, pieniądze i zaszczyty–’ spojrzałem wymownie w stronę hierarchów ‘–ale chociaż w tym jednym posłuchaj Chrystusa. Najpierw kochaj Boga, potem bliźniego, a reszta sama już wskoczy na swoje miejsce’. Spojrzałem do tłumnym tłumie, który patrzył na mnie z dziwną mieszanką zachwytu, zdziwienia i oburzenia. Uśmiechnąłem się ciepło.
‘Kochaj’ powtórzyłem. I usiadłem.
∞
To kazanie było realizacją pierwszego punktu na mojej liście TODO. Poruszyć serca wiernych, zrobić rozgardiasz i zmusić do myślenia. Wyrwać wszystkich ze strefy komfortu, z nijakości i bierności. Dać im do zrozumienia, że zmiana się zbliża i jest nieuchronna.
Punktem drugim było uproszczenie kościelnej hierarchii. Ja wiem, że hierarchią Kościół stoi, ale to że zawsze tak było, nie znaczy że tak właśnie jest dobrze. Jest bardzo źle.
Silna hierarchia jest tak bardzo średniowieczna. Jest tak bardzo z czasów, gdy kobietę uważano z definicji za gorszego człowieka niż mężczyznę. Jest pełna nic nie znaczących, honorowych tytułów, których używa się po, by dać głupiemu podwładnemu pustą nagrodę za lojalność. No sami spójrzcie, jak to ładnie Wikipedia ujęła w punktach:
Czy naprawdę coś zmienia w sprawności administracji fakt, że diecezje pogrupujemy po dwie-trzy i jednemu z biskupów damy tytuł “metropolity” i dodatkową szmatkę do ubioru? Czy jest jakiś sens istnienia instytucji infułata, prałata, mitrata czy kanonika, poza czysto historycznymi naleciałościami? Czy naprawdę jest tak istotne kto przed kim idzie w procesji i kto od kogo jest o ile ważniejszy? Przecież wystarczy czysto praktyczna hierarchia – kto kogo ma słuchać w jakiej kwestii. Bardzo mocno zamachnąłem się brzytwą Ockhama i wyszło mi coś takiego:
Zdegradowałem wszystkich w dół, do najbliższego pozostałego przy istnieniu stopnia hierarchii. Owszem, Kościół potrzebuje jakiejś poukładanej struktury, żeby się nie rozleciał i sprawnie funkcjonował, ale na Boga, to nie ma być arystokracja!
Zdegradowałem połowę stanu kapłańskiego jednym dekretem. Oj wkurzyli się. Mocno mocno. Już nawet sam nie wiem za co, bo z tego dekretu wyniknęło jeszcze kilka drażliwych zmian.
Zniknęły wszystkie tytuły właściwe dla kościołów wschodnich. No bo, na Boga, jeśli wszyscy niby wierzymy w tego samego Chrystusa, to powinniśmy się wokół tego zjednoczyć, a nie spierać się o takie pierdoły, jak to czy kogoś nazwać archidiakonem czy diakonem, patriarchą czy biskupem? Jak sobie pomyślę, że kiedyś schizma była o to, czy chleb do Eucharystii kwasić czy nie, to już sam nie wiem, czy się śmiać czy płakać. Jeśli będą się burzyć o takie rzeczy, to chyba się załamię, że od pięciu wieków ani trochę nie ruszyli z mentalnością do przodu.
Zlikwidowałem również biskupów polowych. W ogóle wszystko polowe. Żadna religia nie może twierdzić że jest “pro-life”, dopóki nie zrezygnuje z ostatniego kapelana. Od teraz księża mają z armią tyle wspólnego, że mogą i powinni pełnić posługę wśród żołnierzy jak u każdego innego człowieka (choć uwzględniając to, że ci wierni biorą pieniądze za zabijanie innych ludzi…). Ale zdecydowanie nie powinni święcić karabinów, ani brać za swoją posługę pieniędzy z budżetów państw.
I na deser największa chyba rewolucja. Skoro już nie mamy rozdmuchanej hierarchii i chorej arystokracji, to skończmy też z tą zasadą, że kobiety nie mogą być kapłanami. Jak gdyby głównym narzędziem pracy księdza był jego penis… Przyznajmy, chyba po raz pierwszy w historii Kościoła, że kobieta też jest człowiekiem.
Oj burzyli się. Naprawdę wielu groziło schizmą, pisało wściekłe listy, nawoływali do bojkotu Szalonego Papieża, wyzywali mnie od antychrystów, i Bóg wie czego jeszcze. Oj widać, że zupełnie w to wszystko nie wierzą. Nie wierzą, że jestem Bożym Pomazańcem, Wikariuszem Chrystusa, ani nic takiego. Nie wierzą, że mam jakąś specjalną władzę i mądrość z nieba, inaczej by się po prostu podporządkowali, skoro sam Najwyższy (przez moje usta) im tak mówi.
Ale właśnie tego się spodziewałem. I bardzo mnie to ucieszyło. Tak tak! No bo przyznajcie sami, chyba nie ma lepszego sposobu na oczyszczenie Kościoła z gnid, które są tam tylko dla kasy, przywilejów i honorów. Sami się demaskują i usuwają. A ja za nimi nie tęsknię.
Przychodzą za to nowi. Rzesze tych, którzy dotychczas stali na uboczu Kościoła, z niesmakiem patrząc na to, co się w nim dzieje. Teraz, czując że będzie inaczej, szturmem wzięli seminaria, tak że ledwo się w nich mieszczą.
Ani przez chwilę nie żałowałem wydania tego dekretu.
∞
Trzecim punktem było zaktualizowanie Crimen Sollicitationis. Ten dokument przez wiele lat nakazywał kapłanom ukrywanie przestępstw pedofilskich w Kościele. Teraz przewrotnie, pod tą samą nazwą, wydałem nowy, tym razem jawny.
To że są w Kk pedofile, nie jest niczym dziwnym, w końcu gdzie by mieli lepiej jak nie tutaj? Ale nie sprawiają oni, że Kościół plami się ich grzechem. Kto inny to czyni – ci, którzy wiedząc o ich przestępstwach, nie tylko nie reagują, ale wręcz ich chronią, korzystając ze swojej władzy duchowej. Pedofilia to grzech pedofila. Ale jej ukrywanie przez hierarchów – to już grzech całego Kościoła.
Każdy, kto wie o takich czynach dokonanych przez jakiegokolwiek przedstawiciela Kk, i ma na to dowody, dostał dwa tygodnie na przekazanie ich policji lub prokuraturze. Po tym terminie, każde ukrywanie pedofila w sutannie (jak również sam ten czyn, oczywiście) skutkuje natychmiastową ekskomuniką latae sententiae oraz doniesieniem do prokuratury na chroniącego. Zero tolerancji.
Kościół nie może zwać się świętym, dopóki nie oczyści się z tej zarazy.
∞
Zapadło mi w pamięci jedno spotkanie. Z jakimś wikariuszem z Filipin, którego imienia niestety nie udało mi się zapamiętać.
Człowiek niepozorny, skromny, na audiencję trafił ponoć przypadkiem. Przyznał mi się, że choć jest księdzem, to nie wierzy w nic, co głosi ludziom w kazaniach. Ale pozostaje w Kościele, bo czuje, że może tu czynić sporo dobrego. Pracować charytatywnie, łatwiej zbliżać się do ludzi, który z automatu mu ufają dzięki koloratce, może pocieszać ich i podnosić na duchu, nawet jeśli jest to dzięki opowiadaniu im czegoś, co uważa za bajki. Według niego jest warto, nawet za cenę własnej hipokryzji.
Powiedział mi coś jeszcze. ‘Spóźniłeś się.’
‘Jak to?’
‘Z naprawianiem Kościoła. Już za późno. Dobry Kościół, który naprawdę dawałby świadectwo temu, co głosi, utrzymałby przy sobie większość ludzi targanych wątpliwościami. Ale nie był dobry, a ludzie odeszli. I to tak daleko, że teraz już nie wrócą, nawet jeśli zdołałbyś naprawiłbyć wszystko, co ich kiedyś od tego Kościoła odstraszyło.’
Zrobiło mi się smutno, bo zdałem sobie sprawę, że ma rację. Nic nie wskóram. Kościół ginie.
Ale przynajmniej się w międzyczasie pobawię i zrobię rozgardiasz. A nuż jednak coś z tego dobrego wyniknie…
∞
Czwartym punktem mojego planu było wydanie dekretu obyczajowego. Deklarującego zmianę podejścia Stolicy Piotrowej do takich spraw jak antykoncepcja, aborcja, homoseksualność czy eutanzja. Na bardziej racjonalne, a mniej dogmatyczne.
Tak, wiem wiem, ciężko mówić o racjonalizmie, kiedy ma się w doktrynie niepokalane poczęcie i świętą księgę pełną jawnych sprzezczności. Ale to to pikuś. Czy Maria była dziewicą czy nie, to niemal akademicka dyskusja. Ale już to, czy w Afryce dalej będzie szalała epidemia AIDS i głód z przeludnienia, przez idiotyczny zakaz używania kondomów, albo czy miliony młodych gejów i lesbijek przestaną targać się na swoje życie z powodu braku akceptacji przez swoje rodziny i znajomych – to już są istotne sprawy, w których mogę zrobić wiele dobrego.
I to niewiele robiąc. Po prostu spisując w jednym dokumencie to, czego Kościół powinien nauczać już od dawna, gdyby tylko zaczął słuchać swojego założyciela. Że Bóg kocha wszystkich, że miłość nie jest niczym złym, że boskie Bogu, a cesarskie cesarzowi, że wolna wola…
∞
Cholenie szybko minęły mi trzy pierwsze miesiące pontyfikatu. Przez ten czas ciągle dzwoniły w głowie słowa Billa Mahera: “Papież ma najlepszą robotę na świecie! Jedyne co robi, to mówienie, a przecież wszystko, co powie, jest z definicji prawdziwe!”.
Cóż, akurat w moim przypadku nie. Zadziwiająco dużo ludzi uznawało mnie, w najlepszym przypadku, za uzurpatora, jeśli nie za antychrysta. Każde moje słowo, czy to w kazaniu, w rozmowie czy na piśmie, spotykało się z falą prostestów, a nawet wyzwisk. Jasne, że tego właśnie spodziewałem, decydując się na posprzątanie stajni, w której konie i stajenni zdążyły się już zakochać w tym całym brudzie, który panuje tu od wieków. Ale i tak nie było mi lekko.
Ukojeniem były dla mnie głosy poparcia, napływające zdecydowanie mniej licznie niż głosy oburzenia, ale zawsze. Ukojeniem były dla mnie statystyki, w których widziałem jak na dłoni, jak bardzo zmieniam Kościół. Jak bardzo zmieniam świat. Kurwa, cały świat. Ja, sam, jeden. Nawet jeśli nic mi z tego nie wyjdzie, to jednak warto było żyć choćby tylko po to, by teraz doświadczać tego cudownego uczucia. Zmieniam świat. Nawet jeśli zmienię go na gorsze, jeśli rozwalę go bardziej niż był rozwalony, to przecież próbowałem! Z jak najlepszymi intencjami!
Teraz mógłbym już umrzeć szczęśliwy. Wreszcie spełniony.
Zawsze mi czegoś w życiu brakowało. Goniłem po omacku za czymś, czego nawet nie potrafiłem nazwać. Teraz już to mam – świadomość, że dałem z siebie światu najwięcej jak mogłem.
∞
Już nawet przestało mnie ciekawić, co takiego musiało się stać, że Kolegium wybrało akurat mnie. Miałem zbyt dużo spraw na głowie, by jeszcze znaleźć czas na ciekawość. Było mi dzięki temu tak buddyjsko, pusto, mój umysł stał się przejrzysty jak chyba nigdy wcześniej.
Dopiero dziś zacząłem się z powrotem przejmować tą zagadką. Zdałem sobie bowiem sprawę, że to dokładnie dziś, pierwszego sierpnia, mijają trzy miesiące, odkąd noszę na dłoni Pierścień Rybaka. Marnelli obiecał mi, że właśnie tego dnia wszystko mi zdradzi.
Jak gdyby czytał mi w myślach, zadzwonił do mnie dosłownie kilka minut po tym, jak zdałem sobie sprawę ze znaczenia dzisiejszej daty. Umówiliśmy się na dwunastą. Czegokolwiek się wtedy nie dowiem, na pewno sporo to zmieni. Czy wywróci mi cały świat do góry nogami? Może jednak wolałbym tego nie wiedzieć?
Czeka mnie jeszcze pół dnia. Niby od czasu modlitwy przed homagium strach był mi już obcy, ale teraz zaczęło mi towarzyszyć jakieś dziwne, złowrogie przeczucie. Ciężko mi było choćby przełknąć ślinę. Ciekawe czy wyduszę z siebie choć słowo podczas porannej mszy w kaplicy? Czy przełnę choć kęs śniadania?
]]>