W tym tygodniu przypada jubileuszowa, setna rocznica objawień fatimskich – wydarzenia szczególnie mi bliskiego, z racji tego, że moją dawkę indoktrynacji religijnej otrzymałem w parafii, w której ( łamiąc drugie przykazanie) czci się figurkę Matki Boskiej właśnie Fatimskiej, i to na dodatek takiej, której sam Ojciec Nieświęty raczył włożyć koronę na głowę.
Ciężko zatem jest mi oprzeć się pokusie, by wykorzystać tę piękną okazję do cofnięcia się do dawnych lat i spojrzenia na bajki z dzieciństwa nowym, sceptycznym okiem. Ile w nich prawdy i niezwykłości?
Otóż niewiele. Objawienia w Fatimie to po prostu historia jednej dziewczynki z wybujałą wyobraźnią.
Gdybym ci powiedział, że właśnie, nie ruszając się z domu, rozmawiałem ze znajomym będącym w Australii, pewnie odparłbyś “no pewnie gadaliście przez telefon albo skype, nic niezwykłego”. Gdybym jednak upierał się, że żadna elektronika nie maczała w tym elektronów, wtedy pewnie wysłałbyś mnie do psychiatry. To logiczne rozumowanie: możliwość, że używam do tego jakieś technologii, kłamię, zmyślam albo jestem chory psychicznie jest niesłychanie bardziej prawdopodobna od możliwości, że mam jakieś paranormalne zdolności komunikacji z drugą półkulą. Musiałoby się zdarzyć coś cholernie niezwykłego, by rozsądnie myślący człowiek w ogóle wziął pod uwagę paranormalne rozwiązania – na przykład gdybym w kontrolowanych warunkach potrafił przekazać lub odebrać od rozmówcy jakąś informację, której nie moglibyśmy znać, gdybyśmy rzeczywiście się nie komunikowali (chociażby losowy ciąg znaków).
Czemu więc podobnego toku rozumowania nie zastosować do historii z Fatimy? Jakieś dziecko, znane w okolicy z wybujałej wyobraźni i ciągłych prób ściągnięcia na siebie uwagi, rozpowiada wszystkim, że widziało a to anioła, a to Maryję. No super, dziecko wymyśla sobie jakieś niestworzone historie, też mi sensacja, wyrośnie z tego. Musiałoby się zdarzyć coś naprawdę niezwykłego, żeby racjonalny człowiek w ogóle wziął pod uwagę, że pewna martwa od dwóch tysięcy lat kobieta rzeczywiście rozmawiała z tą dziewczynką.
Nic niezwykłego się jednak nie zdarzyło. Poza samą Łucją nie było żadnych innych świadków objawień, którzy mogliby potwierdzić, że widzieli to samo. A przynajmniej żadnych wiarygodnych świadków. Bo owszem, była z nią jeszcze dwójka dzieci, Hiacynta i Franciszek, ale one strasznie plątały się w zeznaniach: a to wcale nie widziały Maryi, tylko ją słyszały, a to widziały, ale już zapomniały, co dokładnie robiła i mówiła... Małe, siedmio- i dziewięcioletnie dzieciaki, będące pod wpływem starszej kuzynki i ślepo potwierdzające to, co ona mówi? No fakt, to się nie trzyma kupy, zdecydowanie bardziej prawdopodobne, że serio rozmawiali z trupem, no nie?
I owszem, były jeszcze tysiące świadków, którzy 13 października rzekomo widzieli, jak Słońce wiruje po niebie. Tyle że oni też nie mogą się dogadać na spójną wersję, co właściwie widzieli. A wielu nie widziało zupełnie nic – w tym ani jedna z osób, które oglądały ”cud” przez ochronny filtr słoneczny. Czy to możliwe, żeby świadkowie doświadczyli po prostu złudzeń optycznych wywołanych przez masakrowanie wzroku długotrwałym wpatrywaniem się w Słońce? Nie no, skądże, zdecydowanie więcej sensu robi hipoteza, że ogromna gwiazda nagle zaczęła sobie tańczyć, i to dla każdego inaczej, a nikt poza Cova da Iria tego nie zauważył... (Btw, Wikipedia bardzo ciekawie streszcza argumenty w sprawie rzekomego ”Cudu Słońca”, polecam).
W czym zatem leży niezwykłość objawień fatimskich, skoro nie w spójnych zeznaniach wielu niezależnych świadków? Może w tym, że Matka Boska przekazała nam jakieś tajemne informacje, których byśmy nie poznali, gdyby nie jej boska interwencja?
Cóż, Maryja w kółko powtarza dzieciom, żeby... się modliły. W swej wielkiej skromności podkreśla, że chodzi o modlitwę do niej samej, modlitwę różańcową. Bo widzicie, ludzie wierzący nie wiedzieli dotychczas, że modlitwa jest ważna, i że bozia lubi jak się do niej modli. Teraz Maryja im powiedziała, dzięki czemu poznali tę wielką tajemnicę!
Przekazała też tajemnice jeszcze bardziej spektakularne niż ta. Pierwsza z nich mówi o tym, że... piekło jest straszne, i że dusze grzeszników w nim cierpią. Serio? Łucja powtórzyła coś, czego od wieków uczyli w kościołach, i wszyscy uznali, że nie ma innej opcji, musiała poznać te sekrety z ust Matki Boskiej?
Druga Tajemnica Fatimska to przepowiednia wybuchu II wojny światowej:
Wojna się skończy. Ale jeżeli się nie przestanie obrażać Boga, to za pontyfikatu Piusa XI rozpocznie się druga, gorsza.
Trzeba przyznać, że jest to dość specyficzna przepowiednia, oraz że się spełniła. Jest z nią tylko taki problem, że pochodzi z... 31 sierpnia 1941 roku. Że niby w 1917 Maryja jej to powiedziała, ale ona uznała, że spisze to dopiero 24 lata później, dwa lata po tym, jak przepowiednia już się zdąży spełnić. Drugi problem tkwi w postaci Piusa XI: jego pontyfikat skończył się 10 lutego 1939 – na siedem miesięcy przed wybuchem wojny. Czyżby Maryja tego nie wiedziała?
Podobnie było z przepowiednią Łucji dotyczącą rychłej śmierci pozostałych dwojga pastuszków. Zrobiła to w 1927 roku, podczas gdy Franciszek zmarł w 1919 roku, a Hiacynta w 1920... Niesłychane!
Trzecia tajemnica natomiast mówi o... ech... czymś takim:
[Biskup odziany w biel] przeszedł przez wielkie miasto w połowie zrujnowane [...], został zabity przez grupę żołnierzy, którzy kilka razy ugodzili go pociskami z broni palnej i strzałami z łuku i w ten sam sposób zginęli jeden po drugim inni Biskupi, Kapłani, zakonnicy i zakonnice oraz wiele osób świeckich, mężczyzn i kobiet różnych klas i pozycji. Pod dwoma ramionami Krzyża były dwa Anioły, każdy trzymający w ręce konewkę z kryształu, do których zbierali krew Męczenników i nią skrapiali dusze zbliżające się do Boga.
Według Kościoła jest to opis nieudanego zamachu na papieża 13 maja 1981. Ta tajemnica ma zatem przynajmniej ten plus, że została spisana zanim się spełniła (ponoć wtedy, bo ujawniono ją dopiero w roku 2000, więc w sumie kto wie...). Ma jednak także spory minus: Rzym wcale nie został wtedy “w połowie zrujnowany”, papież wcale nie zginął, choć było blisko, dosięgła go jedna kula, a nie wiele, strzelał jeden zamachowiec, a nie “grupa żołnierzy”, nie było żadnego strzelania z łuku, a poza JP2 nikt nie ucierpiał. Czyli zupełnie nic się kupy nie trzyma.
Wychodzi zatem na to, że jedyna przepowiednia, która została udokumentowana zanim się spełniła, ma spore kłopoty z faktycznym spełnieniem się... Wygląda to raczej jak klasyczna, desperacka próba dostosowania jej post factum do rzeczywistości.
Ta cała historia równie dobrze mogła skończyć się o wiele wcześniej: wystarczyło ciut mniej łatwowierności dorosłych w fantazję dziecka, ciut mniej interesowności Kościoła, któremu (nie oszukujmy się) ten cały hype wokół Fatimy był bardzo na rękę, ciut więcej rozsądku i chłodnego przemyślenia, czy to się w ogóle trzyma kupy. Jestem prawie pewny, że gdyby dorośli nie podsycali przywidzeń Łucji i jej chęci bycia w centrum uwagi, to ona sama pewnie prędko przestałaby w to wierzyć. Dorosłaby. W końcu, jak pisze św. Paweł: “Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce.” (1 Kor 13, 11). Łucja nie miała na to szansy. Rozgłos sprawił, że musiała ciągle wierzyć w swoje dziecięce bajki, a przynajmniej udawać, że wierzy. Spirala kłamstw się nakręciła.
I tak teraz setki ludzi w mojej rodzinnej parafii co miesiąc marnuje czas na maraton mszy, procesji, różańców i uroczystych zasłonięć figurki (ciekawe czy służba liturgiczna wciąż nazywa to szaleństwo “gwiezdnymi wojnami”?). A miliony ludzi na całym świecie robią podobne rzeczy. Wielu z nich wydaje ciężkie pieniądze na podróż do Fatimy, by akurat w tym dniu, akurat w tym miejscu, móc się pocieszyć z tego, że bozia powiedziała, że by chciała, żebyśmy klepali różaniec.
Objawienia fatimskie zadziwiająco mało zmieniły w historii świata, jak na wydarzenie rzekomo tak wielkiej wagi. Po prostu pchnęło katolicyzm jeszcze bardziej w stronę kryptopoliteizmu. Ale poza tym? Boskie przesłanie najwidoczniej nie wpłynęło na ludzi na tyle, by przebłagać boga by raczył zapobiec II wojnie światowej. Wizja piekła Łucji raczej nie przeraziła żadnego grzesznika bardziej niż jakakolwiek inna. Jestem prawie pewien, że świat bez objawień fatimskich nie byłby jakoś specjalnie różny niż ten, w którym rzesze ludzi w nie wierzą. Co więc jest niby do świętowania?
]]>Materiał z “Dzień dobry TVN”: Ksiądz pedofil nadal pełni posługę kapłańską. Dlaczego?
Mamy uwierzyć, że koleś desygnowany przez Konferencja Episkopatu Polski specjalnie do spraw “ochrony dzieci i młodzieży” przez trzy lata swojej “pracy” nie miał zielonego pojęcia o tej sprawie? Albo kłamie, albo jest totalnie niekompetentny.
Dlaczego taki ksiądz nie jest usunięty z Kościoła, niejako z automatu, po wyroku sądu?
Nie ma automatu, Kościół też ma swoje prawa, nie działa na zasadzie huzia na Józia.
Ta, jasne. Ale jak ja kopnąłbym papieża, to wylatuję z Kościoła z automatu. Jak kobieta dokona aborcji, to wylatuje z Kościoła z automatu. Za to jak już księżulo przez lata więzi, zastrasza i gwałci niewinne dziecko, to mu się należy benefit of the doubt?
Tak samo jak w dekalogu zabrakło miejsca na gwałt czy pedofilię, za to znalazło się sporo na wymawianie imienia jednego gościa ze złymi intencjami, tak samo w katalogu excommunicatio latæ sententiæ nie ma gwałcenia dzieci, za to jest wyplucie opłatka na podłogę. Czy to jest moralne?
Czy są takie regulacje, ile razy ksiądz musi zgwałcić dziecko, żeby przestać być księdzem?
Jedyna moralna odpowiedź to “raz”. Jak ktoś zaczyna pieprzyć o “podejściu indywidualnym”, znaczy że jego sekta ma w tej kwestii sporo na sumieniu.
Nas [Fundacja “Nie lękajcie się”] kardynał Nycz nazwał “niebytem”, a “z niebytem się nie rozmawia”.
W intencjach Kościoła jest oczyszczanie się [z księży pedofili] i są ku temu procedury.
Jeśli po tylu latach wypływających coraz to nowych afer, Kościół wciąż zdaje się jednak tego nie robić, to może oznaczać jedną z dwóch rzeczy: albo są na tyle głupi, że nie rozumieją, iż przyznanie się do winy, uderzenie w pierś i ukaranie winnych, byłoby dla nich PR-owo zdecydowanie lepszym wyjściem niż to, co robią; albo skala zjawiska jest tak ogromna, że gdyby serio wyrzucać księży pedofilów, toby się im cała ta sekta rozleciała.
Nie jesteśmy społeczeństwem malutkim, ani malutkim Kościołem, [...], [z powodu samych jego rozmiarów] powstają problemy [z rozwiązaniem kwestii pedofilii].
Polski Kk to raptem ~50 tys. osób duchownych. Jeśli rzeczywiście, (jak twierdzi Kościół) jest wśród nich jedynie “znikoma garstka” przestępców seksualnych, to by znaczyło że argument “ciężko ogarnąć tak dużą sprawę” jest z dupy wzięty.
Potrzeba więcej takich przypadków.
COOOO?! Potrzeba więcej pedofilii, żeby móc wreszcie zacząć walczyć z pedofilią? TO JEST CHORE!
KEP w 2011 roku przyjęła wytyczne, które [...] całą odpowiedzialność zrzuca się na sprawcę. [...] Jeśli chcemy dochodzić jakichkolwiek roszczeń, to nie od Kościoła, a tylko od sprawcy.
Powinniśmy się jeszcze cieszyć, że na sprawcę, a nie na ofiarę, no nie? :/
To jest demonizowanie jednej strony.
Tak. To jest demonizowanie przestępców. Och, jakże nam przykro...
Brawa za reportaż, Justyno!
]]>A tymczasem ksiądz z Legnicy otworzył pojemnik na wodę, pokazał, że w środku jest ludzka tkanka mięśniowa, i już wszyscy piszą, że to cud, że boska interwencja... Ale przecież to znalezisko stawia pytania raczej natury kryminalnej niż teologicznej: kto włożył tam ten fragment serca i gdzie jest reszta zwłok?
Sama tkanka też nie jest jakkolwiek szczególna. Nie świeci w ciemności, nie lewituje, nie jest żywa mimo wyrwania z ciała. Ot, całkiem zwyczajny kawałek mięśnia sercowego. Sam mam z pół kilo takiego.
Nawet z punktu widzenia katolicyzmu “cud eucharystyczny” w Legnicy nie jest niczym nadzwyczajnym. Codziennie konsekruje się przecież setki tysięcy hostii, a każda z nich “zawiera prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie Ciało i Krew wraz z duszą i Bóstwem Pana naszego Jezusa Chrystusa” (KKK 1374). Gdybym wierzył w doktrynę katolicką, musiałbym nie widzieć żadnej różnicy między legnickim “cudem”, a “cudem”, który co tydzień widzę na ołtarzu.
Po co więc to całe zamieszanie wokół niego?
]]>Przede wszystkim, zastanówmy się, co jest bardziej prawdopodobne: że wszechmogący byt, na którego istnienie dowodów brak, objawia się prostej zakonnicy, która ledwo co potrafi sklecić poprawne zdanie po polsku, czy to, że albo miała halucynacje albo perfidnie kłamała? No właśnie. I to zdecydowanie bardziej prawdopodobne.
Po drugie: czemu Jezus na obrazie namalowanym zgodnie ze wskazówkami Faustyny jest białym człowiekiem, mimo że naprawdę był raczej śniadym semitą? Jeśli powiem, że objawił mi się Elvis, tylko był Murzynem i miał wielkie afro na głowie, to czy ktokolwiek mi w to uwierzy?
Po trzecie: czemu Jezus sam kazał namalować swój obraz? Nawet nie czepiam się o narcyzm, którym to żądanie aż kipi, a który raczej nie przystoi majestatowi wszechmogącego bytu. Czepiam się o to, że żądanie Jezusa łamie Prawo Boże, i to to uznawane za najważniejsze. W tekście Dekalogu mamy przecież wprost napisane: “Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią!” (Wj 20, 4). Jezus miałby łamać swoje własne prawo? (Albo tam prawo swojego ojca, ciężko powiedzieć, czy oni w końcu są tym samym czy nie są). Czy to znaczy że Bóg zmienił zdanie? Nieomylny, wszechwiedzący, absolutny – zmienił zdanie?
Po czwarte: czemu Jezus na tym obrazie ma długie włosy? Święty Paweł, który notabene też ponoć doznał objawienia Jezusa, pisze przecież: “Czyż sama natura nie poucza nas, że hańbą jest dla mężczyzny nosić długie włosy?” (1 Kor 11, 14). Czyżby Bóg shańbił się noszeniem długich włosów? Czy może uznał, że przez dwa tysiące lat moda się zmieniła i już można? Nie no, bez sensu, przecież to “natura poucza”, a nie moda. Natura się zmieniła?
Takich wątpliwości można mieć sporo więcej, jak chociażby relacje jej znajomych sióst z zakonu, z których wynika, że Faustyna miała wybujałą wyobraźnię i często plotła farmazony, a jej “status” w zgromadzeniu gwałtownie się zmienił dzięki rzekomym objawieniom – z pogardzanej siostrzyczki stała się podziwianą i sławną.
Ale na tym poprzestanę. Tyle wystarczy, bym uznał ją za zwykłą oszustkę. No, ewentualnie nawiedzoną wariatkę.
]]>O tym zbiorze literek wyrytym kiedyś ponoć na kamiennych tablicach można mówić naprawdę wiele. I mówi się wiele. Mówi się o nich jako o podstawie naszej moralności, fundamencie życia, a nawet – podstawie całej cywilizacji. Bzdura!
Dekalog nie jest niczym innym jak sposobem na kontrolowanie ludzi. Był wielokrotnie przerabiany, dostosowywany do potrzeb konkretnych kontrolerów, jedne rzeczy ignorowano, inne zaostrzano. Dekalog nie uczy moralności, tylko posłuszeństwa.
W Biblii znajdujemy dwie wersje Dekalogu: Wj 20, 2-17 oraz Pwt 5, 6-21. Będę tu się posługiwał pierwszą z nich i oryginalną starożydowską numeracją.
Po pierwsze, zastanawiające jest samo powstanie kamiennych tablic. Nasze rządy, sejmy i kongresy przynajmniej przyznają się do autorstwa swoich ustaw czy uchwał. Mojżesz natomiast zrzucił wszystko na Boga. Czy w głowach Izraelitów nie powstało pytanie: “a skąd ja mam wiedzieć, że to Prawo naprawdę jest od Boga”? “Skoro On chce, byśmy wszyscy tego Prawa przestrzegali, to czemu nie pokazał go wszystkim?”. Tacy na przykład bracia Wright jak chcieli pokazać światu swój wynalazek, to pokazali, a nie tylko oznajmili “brat widział że lata, uwierzcie mu”. Natomiast sposób, w jaki zostało obwieszczone Prawo Boże, odbiera mu wiarygodności, no nie? Ale dość dygresji, skupmy się wreszcie na treści.
Pierwsze cztery przykazania nie mają nic wspólnego z moralnością. Nakazują posłuszeństwo i pobożność. “Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną” zdradza, wśród wielu innych fragmentów Pisma, że ówcześni Izraelici byli henoteistami – wierzyli w wielu bożków, ale tylko jednemu z nich, Jahwe, oddawali cześć. Pierwsze przykazanie nie uczy zatem niczego etycznego, ale czegoś, co współcześni chrześcijanie nazwaliby herezją i pogaństwem – wybrania sobie jednego spośród wielu bóstw i posłuszeństwa jego kapłanom.
Drugie przykazanie zapewne wielu chrześcijan pierwszy raz zobaczy na oczy. Oto ono: “Nie uczynisz sobie obrazu rytego ani żadnej podobizny tego, co jest na niebie w górze i co na ziemi nisko, ani z tych rzeczy, które są w wodach pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał ani służył. Ja jestem Pan, Bóg twój, mocny, zawistny, karzący nieprawość ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia tych, którzy mnie nienawidzą; czyniący miłosierdzie tysiącom tych, którzy mię miłują i strzegą przykazań moich”. Jakże niewygodne przykazanie! Zabrania czegoś, co Kościół czyni z wielkim upodobaniem, mając z tego niemałe pieniądze (pielgrzymki, obrazki, pamiątki, relikwie, szkaplerze, cudowne medaliki...). Nic dziwnego zatem, że rzadko kiedy wspomina o tym ustępie Pisma, a jeśli już, to wtedy, gdy został wprost spytany o to, jak je połączyć z istniejącym przecież kultem przedmiotów. I ciężko uznać jego odpowiedzi za satysfakcjonujące. Katolicy najzwyczajniej w świecie wyrzucili to przykazanie ze swoich katechizmów i łamią je każdego dnia...
Niewygodne jest też ze względu na dalsze wersety. Bóg jest zawistny? Przecież zawiść jest grzechem! Bóg karze prawnuków za grzechy pradziadków, których mogli nawet nie znać i nie mieć nic wspólnego z ich przewinami? Przecież miał być sprawiedliwy, a nie okrutny! Bóg okazuje miłosierdzie tylko pod warunkiem przestrzegania swoich przykazań? Czyż prawdziwa miłość nie powinna być bezwarunkowa?
Trzecie: _“Nie będziesz brał imienia Pana, Boga twego, nadaremno; bo nie będzie miał Pan za niewinnego tego, który by wziął imię Pana, Boga swego, nadaremno_”. Doprawdy jest to istotna wartość moralna! Nie wypowiadać jakiegoś słowa w brzydki sposób! Och tak, ta zasada z pewnością uratuje miliony ludzi przed cierpieniem i śmiercią! Zdecydowanie uczyni świat lepszym miejscem! Co więcej, to zapewne właśnie nieprzestrzeganie go jest powodem wszystkich wojen na świecie, albowiem Jahwe karze przecież tych, którzy ośmielą się wykrzyknąć “O Boże!” gdy zobaczą coś, w co ciężko jest uwierzyć...
Czwarte:“Pamiętaj, abyś dzień sobotni święcił. Sześć dni robić będziesz i będziesz wykonywał wszystkie roboty twoje; ale dnia siódmego sabat Pana, Boga twego, jest: nie będziesz wykonywał weń żadnej roboty, ty i syn twój, i córka twoja, sługa twój i służebnica twoja, bydlę twoje i gość, który jest między bramami twymi. Przez sześć dni bowiem czynił Pan niebo i ziemię, i morze, i wszystko, co w nich jest, a odpoczął dnia siódmego; i dlatego pobłogosławił Pan dniowi sobotniemu i poświęcił go”.Sobotni. Ekhm... Czyżby któryś katechizm ośmielił się podmienić sobie “sobotni” na “święty”? Czyżby związki zawodowe walczące o pięciodniowy tydzień pracy były bezbożne i czyniły niemoralnie? Czy coś złego się stanie, jeśli pracuję na zmiany i zamiast w weekend mam wolne w środę? Czy powinniśmy pójść absurdalnym szlakiem ortodoksyjnych Żydów i bać się w szabat nawet naciśnięcia przycisku by przywołać windę? Czy kalendarze, wg których tydzień zaczyna się od poniedziałku, są przyczyną zgorszenia? Czy jest w porządku posiadanie niewolnika, o ile raz w tygodniu dam mu wolne?
Piąte: “Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie”. Szacunek nie należy się każdemu z automatu. Są ojcowie, którzy chleją na umór i katują swoje dzieci na śmierć, są matki, które zostawiają noworodki w śmietnikach... Są też ludzie, którzy obojga rodziców szanują, a wcale nie żyją długo, ani nie dostają ziemi od Boga. To przykazanie zaczyna mieć sens dopiero, gdy uznamy, że nie jest skierowane do pojedynczego człowieka, lecz do całej zbiorowości. Wtedy jest to czysto pragmatyczne spostrzeżenie: jeśli nasz naród będzie zachowywał wartości rodzinne, to mamy szanse przetrwać. Niewiele w tym moralności. Niewiele też związku z naszym współczesnym, przeludnionym światem...
Od szóstego do dziewiątego mamy wreszcie coś, co można nazwać prawdziwym kodeksem etycznym. Chyba każdy dziś się zgodzi, że morderstwo, zdrada partnera, kradzież i fałszywe zeznania to coś złego. Cóż więc może się w tych zasadach nie podobać? To że ktoś potrzebuje, by je mu spisano i narzucono! Takie rzeczy powinny wynikać z naszego człowieczeństwa, naszej empatii, a nie z posłuszeństwa i strachu przed piekłem czy innym szeolem! No ale fakt, zasady są ważne i wartościowe.
Trzeba jednak zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Przede wszystkim, nie są to zasady nowe, wbrew temu co twierdzą niektórzy chrześcijanie (że gdyby nie Dekalog, nie byłoby praw zakazujących morderstwa). Wiele starożytnych kodeksów regulowało te same zagadnienia, co przykazania 6-9, Mojżesz wcale nie odkrył nic nowego.
Warto też wiedzieć, jak Izraelici łączyli dekalogowe “Nie będziesz zabijał” z prowadzonymi przez siebie (a nakazanymi przez Jahwe) wojnami i rabunkami. Otóż w ogóle nie łączyli. Nie było w tym dla nich nic sprzecznego, gdyż uznawali za oczywiste, iż szóste przykazanie odnosi się wyłącznie do swoich, do Żydów. Pozostałe Prawo zresztą mówi o tym wyraźnie. Przestępstwem było zabicie Żyda, natomiast nad śmiercią obcego nikt się przesadnie nie zastanawiał. Czy naprawdę chcemy żyć według tak nacjonalistycznego i niemoralnego systemu prawnego?
Cudzołóstwo niekoniecznie musi być czymś złym. Owszem, w naszej kulturze jest bolesne, krzywdzące i obnażające czyjś brak miłości do partnera. Ale nie wszystkie narody tak podchodzą do seksu! Ludzkie zachowania seksualne to temat na tysiące książek antropologicznych! U niektórych ludów poligamia jest standardem, u niektórych seks jest traktowany jak zwykła przyjemność na równi z jedzeniem czy piciem... Nie można powiedzieć, by oni czynili niemoralnie albo krzywdzili kogokolwiek, nie dochowując mu wierności! A zatem siódme przykazanie wynika raczej z uwarunkowań kulturowych, a nie z absolutnej moralności.
Warto tu jeszcze wspomnieć o katolickiej interpretacji siódmego przykazanie (które dla nich jest szóste). W którejś z wielu książek na ten temat trafiłem na takie, do bólu szczere zdanie (parafrazuję, bo nie potrafię teraz dotrzeć do tego, która to była książka): “Wprawdzie przykazanie to zabrania wyłącznie cudzołóstwa, ale Kościół od zawsze dołączał tu także seks przedmałżeński, antykoncepcję, homoseksualność, masturbację, pornografię”... Nie dość, że prawie każdą z tych “dołączonych” ciężko jest potępić moralnie z punktu widzenia racjonalnego, bezdogmatowego, to jeszcze przedstawiciele Kk sami przyznają, że oryginalne przykazania wcale tego nie zakazują. Kościół przerobił sobie interpretację przykazania dla swoich potrzeb. No cóż, kontrolując seksualność człowieka, łatwo jest kontrolować jego samego. Biskupi bardzo dobrze wiedzą, że żądze człowieka są naturalne i niemal niemożliwe do zwalczenia, a zatem przykazanie każące aż tak trzymać je na wodzy będzie zawsze łamane. Jego łamanie natomiast doprowadzi człowieka do poczucia winy, własnej niższości, uzależnienia od “łaski” spowiedzi, oraz woli podporządkowania się Bogu i “Jego” biskupom.
Jest jednak jedna rzecz związana z seksem, która bez wątpienia jest zbrodnią. Gwałt. Coś, o czym dekalog nie raczył nawet wspomnieć, a przecież to sprawa dużego kalibru. Naprawdę? Nie ma wśród bożych zakazów gwałtu, lecz jest wymawianie jakiegoś imienia w brzydki sposób?
Dziesiąte:“Nie będziesz pożądał domu bliźniego twego, ani będziesz pragnął żony jego, ani sługi, ani służebnicy, ani wołu, ani osła, ani żadnej rzeczy, która jego jest”.Myślozbrodnia. Nie można nawet pragnąć? Ktoś sprawdza nasze myśli i emocje, i karze nas za nie, nawet jeśli sami nie do końca potrafimy je kontrolować? Trudno o bardziej niemoralną regułę niż myślozbrodnia!
Owszem, niezdrowa zazdrość może być zła, ale nie oszukujmy się, to właśnie na pragnieniach, pożądaniach i zdrowiej zazdrości zbudowaliśmy wszystkie cywilizacje, bogactwa i dostatki. Jeśli widząc czyjś majątek myślimy “cieszę się jego szczęściem”, to cudownie. Ale żeby samemu zdobyć podobny, musimy pomyśleć raczej “cieszę się jego szczęściem, więc sam też się wezmę do roboty i będę gorąco pragnął i usilnie dążył do celu, by mieć to samo, albo i więcej”. Cóż jest niemoralnego w takim podejściu?
Jezus rozwija to oraz siódme przykazanie, mówiąc: “Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa.” (Mt 5, 28). Jakże to idiotyczne! Tu nie tylko chce się karać za myśli i je kontrolować, ale zabrania się czegoś, dzięki czemu istnieje ludzkość! Prawie żadne małżeństwo (prócz tych aranżowanych) nie zostało by zawarte, a żadne dziecko poczęte, gdyby ktoś na kogoś (przedślubnie!) nie spojrzał pożądliwie! Poza tym, czemu akurat mężczyzna na kobietę, a nie odwrotnie? Czyżby mizoginiczne traktowanie kobiety jako przedmiotu, a nie podmiotu w związku, było wartością moralną? Albo czy mężczyzna może patrzeć pożądliwie na innego mężczyznę?
Warto też zauważyć, że wg katolickiej rachuby ostatnie przykazanie zostało przeciachane na trzy części, środek wywalono na początek, a z reszty zrobiono zupełnie osobne przykazanie, któremu brak choćby podmiotu i orzeczenia: “ani żadnej rzeczy, która jego jest”. Dlaczego tworzyć coś tak dziwnego? To bardzo proste. Katolicy wywalili sobie przecież drugie przykazanie, więc musieli jakoś sztucznie dopełnić do dziesięciu.
Podsumowując... Przykazania Boże niemal na pewno nie są boże, lecz ludzkie. Z całą pewnością nie są ani w stu procentach moralne, ani odkrywcze, ani nie są podstawą naszej cywilizacji. CBDO.
]]>Wpadł mi ostatnio w ręce egzemplarz katolickiego tygodnika Niedziela (11/2013). Wprawdzie spodziewałem się po nim takiej, a nie innej zawartości, ale po lekturze czasopisma i tak nie mogłem powstrzymać śmiechu z wypisywanych tam bzdur (szczególnie ze straszenia jakimś “lobby homoseksualnym”, które zniszczy cywilizację (!)) a także zgorszenia z powodu przekłamań, jakie wkradały się na każdą stronę.
Chciałbym się skupić (z braku czasu, chęci i miejsca) na jednym tylko artykule – temacie z okładki pt. “Prymat Papieża”. Wprawdzie ciężko mu zarzucić kłamstwo, ale w żaden sposób nie potrafię zarzucić mu prawdziwości...
Artykuł mówi samą prawdę o tym, co to jest prymat, co znaczy to słowo. I o tym, że Piotr w paru miejscach Pisma jest wymieniony jako pierwszy wśród Apostołów. No i super. Tyle że dziwnym trafem zapomina wspomnieć o paru szczegółach bardzo istotnych przy omawianiu legitymizacji władzy papieskiej.
Przede wszystkim – sukcesja apostolska jest mitem, a przynajmniej jeśli chodzi o biskupów Rzymu. Nie ulega wątpliwości, że historia papiestwa jest burzliwa i trudno znaleźć w niej “czystą”, “świętą” sukcesję. Niejednokrotnie na tronie papieskim zasiadały jednocześnie dwie lub trzy osoby, które wzajemnie się ekskomunikowały. Wielu papieży swój urząd najzwyczajniej w świecie kupiło lub sprzedało! Jak na przykład Benedykt IX, który w 1045 sprzedał swój urząd Grzegorzowi VI. Jakże można tu mówić o sukcesji apostolskiej?
Zresztą nawet jeśli się uprzeć, że można, to w Biblii nie znajdujemy żadnego powodu, by się takiej sukcesji doszukiwać. Owszem, Jezus daje Apostołom władzę odpuszczania grzechów, a Piotrowi władzę kluczy (“Cokolwiek zwiążesz na ziemi będzie związane w Niebie...”), ale w żaden sposób nie daje do zrozumienia, że mogą oni tę władzę przekazywać dalej.
Po drugie – wypadałoby wspomnieć, że pierwsi chrześcijanie stawiali wszystkich biskupów na równi, a dopiero Leon I w 449 r. wprowadził prymat biskupa Rzymu.
Wątpliwe jest również samo połączenie św. Piotra z biskupstwem Rzymu. W 2009 Otto Zwierlein przeprowadził badania krytyczne i wysnuł z nich wniosek, że “nie ma ani jednego skrawka wiarygodnego dowodu piśmienniczego ani archeologicznego, że Piotrkiedykolwiek choćby przebywał w Rzymie” ( Wikipedia - Saint Peter - Connection to Rome). Nawet u św. Ireneusza znajdujemy zapis: “Błogosławieni apostołowie, po założeniu i urządzeniu Kościoła [rzymskiego], przekazali jego rządy i episkopat Linusowi.” Jasno wynika z niego, że to Linus był pierwszym biskupem Wiecznego Miasta.
Poza tym, jeśli wywodzi się z Pisma pierwszeństwo Piotra wśród Apostołów, należało by to zrobić rzetelnie i nie zignorować wielu fragmentów, które temu przeczą. Drugi rozdział listu do Galatów mówi wyraźnie o “filarach” Apostolstwa, którymi są “Jakub, Kefas [czyli Piotr] i Jan” (w. 9). Tak, Jakub został wymieniony przed Piotrem! Jeszcze ciekawiej robi się w kolejnych wersetach, gdzie Paweł wyraźnie sprzeciwia się Piotrowi, strofuje go, a przyznaje rację właśnie Jakubowi. Czy tak zachowuje się byle biskup wobec papieża, i to w obecności wiernych?
Podobnych cytatów jest niemało, a różnych interpretacji Pisma jeszcze więcej. Nie będę jednak się nad nimi rozwodził, tylko oddam głos przedstawicielom niewatykańskiego punktu widzenia: Co mówi Biblia na temat papieża?
Wracając zatem do artykułu z Niedzieli... Niby nie ma w nim nic nieprawdziwego (o ile oczywiście myśleć wyłącznie w kategoriach katolickiej ortodoksji i dogmatów). No, może poza jednym fragmentem, w którym autor stwierdza, że urząd papieża nie jest polityczny. Nie? Nawet gdyby Kościół katolicki jakimś cudem nie mieszał się w politykę, to i tak ciężko uznać głowę jakiegokolwiek państwa za apolityczną! Toż to jawny nonsens!
No ale wracając... Niby artykuł kłamstw nie zawiera (oczywiście wyłącznie w obrębie dogmatów katolickich), ale jednak brak kłamstwa wcale nie oznacza prawdy. Prawda jest zupełnie inna niż przedstawiono w artykule. Wprawdzie nie mi oceniać, czy legitymacja władzy papieskiej jest słuszna czy nie, ale nie da się zaprzeczyć, w świetle powyższych zagadnień, że jest ona sprawą kontrowersyjną. A nie jasną i oczywistą, jak to przedstawia Niedziela. Szczególnie, że autor omawianego artykułu jest księdzem, a zatem doskonale powinien sobie zdawać sprawę ze wszystkich niejasności.
Przerażające jest zdanie z początku ostatniego paragrafu: “Z powyższymi prawdami katolik nie może dyskutować”. Zakaz myślenia. Czy naprawdę tego chce dla nas Bóg? Myślozbrodni? Zakazu używania naszego rozumu, szukania źródeł i wyciągania wniosków? Nie sądzę, oj nie sądzę...
Drodzy redaktorzy Niedzieli! Proszę, nie zapominajcie, że “Prawda was wyzwoli”! (J 8, 32)
]]>