Oto powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Jezusa na próbę, zapytał: «Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?» Jezus mu odpowiedział: Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? «On rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego». Jezus rzekł do niego: «Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył». Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: «A kto jest moim bliźnim?» Jezus nawiązując do tego, rzekł: «Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał. Któryż z tych trzech okazał się według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?» On odpowiedział: «Ten, który mu okazał miłosierdzie». Jezus mu rzekł: «Idź, i ty czyń podobnie».
Jeśli ktoś nie zrozumiał paraboli, służę pomocą: Samarytanie byli dla Żydów tym, kim dla Polaka-katolika jest Syryjczyk-muzułmanin. Zarówno obcokrajowcami, jak i innowiercami. Odmawianie komukolwiek pomocy ze względu na narodowość czy wyznanie, na podstawie krzywdzących stereotypów, nie jest czymś, co Chrystus by pochwalił. Ergo nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem.
]]>I have, however, found a way to spare myself all that conversional boredom. Ready?
Jesus has said: “Anyone who speaks a word against the Son of Man will be forgiven, but anyone who speaks against the Holy Spirit will not be forgiven, either in this age or in the age to come.” (Mt 12, 32)
So, blaspheming against the Holy Spirit is enough to have no way back anymore? So that all the attempts of converting yourself, begging for forgiveness and doing penance, were as pointless within the christian theology as they as in reality? So that god’s infinite mercy suddenly finished for me? Count me in!
Okey then: The Holy Ghost is a dull, egoistic, racist, sadistic fucktard. Is that enough to have that ”salvation” topic behind me?
The Catechism points out six “sins against the Holy Spirit”:
Well, I don’t believe in god, or his mercy, or a “sin”, and I’m not planning to do any penance neither now or right before my death, so it’s hard for me to fulfil points 1, 4 and 6 in any way – but instead, my disbelief makes me qualify for irreversible, unconditional damnation according to points 2, 3 and 5.
There’s no hope for me then. You don’t have to bother me with any conversion attempts. Have a nice day! :)
]]>Trochę mnie wkurza, gdy ktoś chce mnie nawracać. Bo wprawdzie wiem, że to zapewne z dobrych pobudek, że chcą mi dać prezent w postaci życia wiecznego i w ogóle, ale z perspektywy człowieka, który spędził (zdecydowanie zbyt) wiele czasu na poznawaniu religii świata, fakt nieistnienia boga jest dla mnie tak oczywisty, a absurdalność religii tak wielka, że nie ma już dla mnie drogi powrotnej. Szkoda czasu nawet na patrzenie w jej stronę.
Znalazłem jednak sposób, by sobie tych nawracaniowych przynudzań oszczędzić. Gotowi?
Otóż Jezus zaprawdę powiedział onegdaj: “Jeśli ktoś powie słowo przeciw Synowi Człowieczemu, będzie mu odpuszczone, lecz jeśli powie przeciw Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone ani w tym wieku, ani w przyszłym.” (Mt 12, 32)
A zatem wystarczy zbluźnić przeciw Duchowi Świętemu, by nie było już odwrotu? By wszelkie próby nawracania się, przebłagiwania i pokutowania były w ramach teologii chrześcijańskiej równie bezcelowe, jak są w rzeczywistości? By boskie nieskończone miłosierdzie nagle się dla mnie skończyło? Chętnie na to pójdę!
A zatem: Duch Święty to tępy, egoistyczny, rasistowski, sadystyczny cwel. Czy to wystarczy żeby mieć już z głowy temat ”zbawienia”?
Katechizm wylicza następujące “grzechy przeciwko Duchowi Świętemu”:
Cóż, nie wierzę w boga, w jego miłosierdzie, ani w coś takiego jak “grzech”, a “pokuty i nawrócenia” nie planuję ani na teraz, ani na łoże śmierci, więc ciężko mi jakkolwiek spełnić punkt pierwszy, czwarty i szósty – za to moja niewiara zdecydowanie kwalifikuje mnie do nieodwracalnego, bezwarunkowego potępienia ze względu na punkt drugi, trzeci i piąty.
Nie ma zatem dla mnie żadnej nadziei. Nie musisz sobie (i mi) zawracać głowy żadnymi “zbawiennymi napomnieniami”. Miłego dnia! :)
]]>Zbliżają się majowe pierwsze komunie, więc wzięło mnie na wspominki. Teraz mogę sobie odświeżyć te wszystkie dziwne rozkminy, które przed moją własną komunią mocno mnie nurtowały, ale głupio było o nie pytać (pytać? jak jakiś, tfu, ateista?).
Bo komunia jest dziwna, jak by na nią nie spojrzeć. Chleb staje się ciałem Jezusa, mimo że cały czas jest chlebem. Tylko że już nie jest chlebem. Ale wygląda jak chleb, smakuje jak chleb, pachnie jak chleb, ba, jest co do atomuidentyczny z chlebem, ale po prostu już nie jest chlebem. Jest Jezusem. To chyba oczywiste, prawda?
Jako dzieciak zastanawiałem się na przykład, która konkretnie część ciała Jezusa jest w opłatku. Wróć! Którą konkretnie częścią ciała jest opłatek (niebędący opłatkiem). Patrząc na ilości rozdawane co niedzielę w jednym tylko kościele, zdaje się, że wszystkie jezusowe członki muszą kiedyś dostąpić tego zaszczytu, będąc raczej deficytowym towarem... A właśnie, co Jezus zrobi, jak mu się ciało wyczerpie? On jest nieskończony, ale jego ciało nie, prawda? Jemu już się ono chyba nie przyda, ale za to ludzie na ziemi niezbyt by się ucieszyli, że im się eucharystia wyczerpała...
Na szczęście te wątpliwości rozwiewa Katechizm: W Najświętszym Sakramencie Eucharystii “są zawarte prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie Ciało i Krew wraz z duszą i Bóstwem Pana naszego Jezusa Chrystusa, a więc cały Chrystus” (KKK 1374). W każdej hostii jest cały Chrystus. Ba, w każdym okruszku też! Hmm... W takim razie jeśli wezmę konsekrowaną hostię i pokruszę ją na setki kawałków, to dokonam cudownego rozmnożenia boga! Jezusowe cuda z rozmnażaniem rybek mogą się schować przy czymś takim!
A zatem wniosek jest prosty: komunia działa jak copy-paste na Jezusie. Najs.
Jest w niej obecny prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie. To żaden symbol. Tam serio jest żywy człowiek! Zaraz zaraz... Ale czemu w ogóle mielibyśmy jeść człowieka? Kanibalizm jest zły, ale komunia już w porządku? Czym się różnią? Skoro na każdej mszy dosłownie chleb zmienia się w ciało, to co jest niby takiego specjalnego w “cudach eucharystycznych”?
Jeśli mój żołądek strawi Jezusa, rozkawałkuje go na cząsteczki, a jelita je wchłoną, to w mojej krwi będą pływały pierdyliardy instancji boga. Skoro każdy okruszek z komunikantów trzeba “utylizować” specjalną procedurą, aby nie doszło do świętokradztwa, to czy to samo tyczy się mojej krwi, jeśli na przykład zatnę się przy goleniu?
Inna sprawa, że wizja mikrojezusków pływających po krwiobiegu odpowiada na fundamentalne pytanie: dlaczego przyjmuje się Chrystusa “do serca”, skoro każdy gimnazjalista wie, że opłatek leci on do żołądka? No więc to nie jest żadna metafora z tym sercem. Zwyczajnie przez krew sobie płynie, ot cała zagadka!
No i jak długo po przyjęciu komunii on sobie w niej siedzi? Na pewno nie na zawsze, bo wtedy wystarczyłoby go skonsumować tylko raz. Większość praktykujących katolików zjada go co tydzień, niektórzy nawet i codziennie, a przykazania kościelne mówią, że minimum to raz na rok. Czemu z tak różną częstotliwością? Czy czas rozkładu Jezusa zależy, na przykład, od grzeszności danego nosiciela? Im większa z niego szuja, tym szybciej Jezus się na niego focha i sobie idzie, więc koleś musi częściej chodzić do komunii? Albo może stężenie Jezusa we krwi stopniowo spada, więc częstsze uzupełnianie zapasów pozwala utrzymać stężenie na odpowiednim poziomie?
No i skoro Jezus z nas wychodzi, to jakim konkretnie sposobem to robi? Obstawiam, że nie “w sposób duchowy”, bo skoro wejść musiał fizycznie (ech, taki niby wszechmogący, a bez chleba sobie nie poradzi...), to czemu wychodzić miałby inaczej?
Na dziecięcą logikę trzeba by powiedzieć, że skoro coś weszło buzią, to wyjdzie... Ech... Tyle jest różnych dróg wydalania materii poza organizm! No chyba że Jezus zostaje zawsze strawiony w całości i opuszcza nasze ciało tylko w postaci spalanej energii. Tu pojawia się jednak kolejne pytanie – ile kalorii przypada na jednego Jezusa? Pamiętając, że 1 opłatek = 1 Jezus, ale już 2 x 0,5 opłatka = 2 Jezusów.
Czy to, co piszę, jest obraźliwe? No, jeśli jakiegoś wierzącego obrażają pytania o jego własną teologię... Ja po prostu pytam i oczekuję odpowiedzi (choć niespecjalnie oczekuję rozsądnych odpowiedzi). Bo jeśli ktoś twierdzi, że jakiś bóg jest prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie (a nie duchowo i nie symbolicznie!) obecny w kawałku chleba, to musi się liczyć z tym, że z fizycznych zjawisk wynikają fizyczne konsekwencje. Gdyby pozostawić te sprawy w granicach “świata duchowego”, to nie miałbym się do czego przyczepić. Ale Sobór Laterański uparł się, żeby zastosować religijne absurdy w realnym świecie....
]]>Na początku był Bóg. Znaczy nie do końca “na początku”, bo jeszcze czasu nie było. Przestrzeni zresztą też. Bóg był poza tym wszystkim...
Wprawdzie był nieskończoną miłością, lecz smutno mu było strasznie, że nie ma kogo kochać. Ale spokojnie, spokojnie. Jako że równy był z niego gość, to wspaniałomyślnie postanowił, że stworzy całą masę istot tylko po to, by móc je obdarzać miłością! Po to, by całą wieczność mogły taplać się z nim w niewyobrażalnym szczęściu i błogości. A nie mówiłem, że spoko koleś?
Na dodatek był totalnie wszechmogący – wystarczy, że rozkaże, a zdarzy się to, czego on zechce. Ale nie nie, nie rozkazał po prostu, żeby zaczęły istnieć istoty do kochania, nie nie! To byłoby takie nie w jego stylu... Takie banalne... Takie proste... Wykombinował coś o wiele lepszego! Otóż najpierw stworzył materię, energię, cząstki elementarne, prawa fizyki, niezliczone pierdyliardy galaktyk, gwiazd, planet i księżyców, potem poczekał sobie kilka miliardów lat (ale cóż to dla niego?), następnie wybrał sobie jedną z tych niezliczonych planet (reszta istnieje tylko dlatego, że taką miał fanaberię) i tchnął na niej życie w jakiś zlepek nieożywionej materii. Tak powstała pierwsza protobakteria. Minęły kolejne miliardy lat (ale Bóg to wybitnie cierpliwy ziomuś), w trakcie których życie sobie powolotku ewoluowało i ewoluowało, aż wreszcie pojawiły się dwunożne żyjątka na tyle inteligentne, by nadawały się do boskich celów. Bóg użył ich sobie jako pojemniki, w których umieścił dusze swoich ukochanych istot.
Ale dusze te nie były czyste i doskonałe, nie nie. Znów – nie w jego stylu. Z automatu skaził je wszystkie (no, z dwoma wyjątkami) skłonnościami do robienia rzeczy, których Bóg nie lubi jak robią. W ogóle wrednie do tego podszedł. Szczególnie mocno (z jakiegoś tajemniczego powodu) nie lubi, gdy ludzie czerpią przyjemność z seksu. I właśnie dlatego stworzył seks takim przyjemnym. No wredne, nie? I jeszcze umieścił ich wszystkich w takich warunkach, które będą przed nimi piętrzyły tony problemów...
Więc gdzie niby to “wieczne szczęście”, do którego wszystko miało dążyć, skoro póki co mamy tylko fizyczny świat pełen bólu, cierpienia i chorób? Spokojnie, spokojnie! Otóż, jak komuś wyczerpie się jego króciutki czas, który dostał na życie na Ziemi, wtedy Bóg go osądza, czy on się w ogóle nadaje do tego wiecznego szczęścia. Czy zasłużył. Teraz już kumacie? Zamiast stworzyć idealne istoty, które z automatu by zasługiwały, albo zamiast po prostu uznać, że wszyscy się nadają (przecież Bóg ich niekończenie i bezwarunkowo kocha!), to on zrobił coś niewyobrażalnie mądrzejszego! Stworzył ludzi niedorobionymi i rozkazał im być idealnymi. Mimo niesprawiedliwie trudnych warunków. I dopiero jeśli będą, to podzieli się z nimi swym szczęściem. Cały ten ogromny wszechświat istnieje tylko po to, by na jednej malutkiej grupce przeprowadzić egzamin z podążania wbrew swojej naturze. Przecież to tak genialne, że nam głupiutkim aż ciężko znaleźć w tym jakikolwiek sens. Bóg zaprawdę jest wielki...
Żeby było ciekawiej, samo w sobie niebycie idealnym, również jest grzechem w oczach Boga. Nawet jeśli nic świadomie nie zdążyłeś zrobić, bo np. zmarłeś jako dziecko, to wciąż jesteś obarczony tym strasznym uczynkiem – byciem stworzonym z jakąś skazą. Na szczęście Bóg ma na to prościutką receptę. Zresztą na wszystkie pozostałe grzechy też ma (w końcu jest kochający, rozumie że nam trudno ich nie popełniać). Otóż wystarczy że jeden człowiek poniesie ofiarę za te wszystkie grzechy całego świata – tak samo jak jest sprawiedliwym, żeby ktoś odsiedział za ciebie twój wyrok w więzieniu. A ta ofiara to drobnostka. Banalik. Ot, brutalne tortury i śmierć.
Na szczęście Bóg nie był na tyle perfidny, żeby kazać ludziom wybierać spośród siebie, który z nich się tej misji podejmie. Sam poszedł. Znaczy wysłał swojego syna. Nie wspominałem jeszcze o jego synu, prawda? No bo jest taka sprawa, że Boga jest trzech. Znaczy jest jeden, tylko w trzech osobach. Ma dwie na zapas. No więc jedną z tych swoich osób posłał, żeby poszła swoją śmiercią przepraszać go za to, że ludzie ośmielili się zostać stworzeni z grzechem. A ona poszła i to zrobiła. No i tyle. Proste, prawda?
Tylko jest jeden haczyk – żeby te przeprosiny obejmowały konkretnego człowieka, musi on wierzyć w Syna Boga i podziwiać go za to, co on dla niego zrobił. A, no i ktoś mu musi polać głowę odrobiną wody, mówiąc przy tym odpowiednią formułkę. Bo czemu by nie. Bóg stworzył, to Bóg wymaga.
No chyba że delikwent nie miał okazji usłyszeć tej całej historii. Właściwie to niewielu miało. Bóg nie lubi rozgłosu. Objawił się ludzkości dopiero jakieś sto tysięcy lat po stworzeniu pierwszego człowieka, i to objawił się jakiemuś mało istotnemu, niepiśmiennemu plemieniu wędrownemu. Wprawdzie potem niektóre z jego najukochańszych dzieci troszkę źle to wszystko zrozumiały i uparcie rozgłaszały tę dobrą nowinę po całym świecie (choćby i na siłę, ogniem i mieczem), ale to już zupełnie inna historia. Tak więc – Ci do których wieść nie dotarła, też jakoś tam do wiecznego szczęścia mogą się dostać. Wprawdzie nie na tych samych zasadach co najukochańsze dzieci Boga, ale to zawsze coś, nie?
Tak więc to by było na tyle. Bóg nas zbawił przed swoim własnym gniewem za to, że zostaliśmy przez niego stworzeni tacy a nie inni. Czyż to nie wspaniała wiadomość?
Z perspektywy doczesności wieczność może się wydawać kusząca.
Ale z perspektywy wieczności doczesność byłaby bezsensowna.
Przede wszystkim, zastanówmy się, co jest bardziej prawdopodobne: że wszechmogący byt, na którego istnienie dowodów brak, objawia się prostej zakonnicy, która ledwo co potrafi sklecić poprawne zdanie po polsku, czy to, że albo miała halucynacje albo perfidnie kłamała? No właśnie. I to zdecydowanie bardziej prawdopodobne.
Po drugie: czemu Jezus na obrazie namalowanym zgodnie ze wskazówkami Faustyny jest białym człowiekiem, mimo że naprawdę był raczej śniadym semitą? Jeśli powiem, że objawił mi się Elvis, tylko był Murzynem i miał wielkie afro na głowie, to czy ktokolwiek mi w to uwierzy?
Po trzecie: czemu Jezus sam kazał namalować swój obraz? Nawet nie czepiam się o narcyzm, którym to żądanie aż kipi, a który raczej nie przystoi majestatowi wszechmogącego bytu. Czepiam się o to, że żądanie Jezusa łamie Prawo Boże, i to to uznawane za najważniejsze. W tekście Dekalogu mamy przecież wprost napisane: “Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią!” (Wj 20, 4). Jezus miałby łamać swoje własne prawo? (Albo tam prawo swojego ojca, ciężko powiedzieć, czy oni w końcu są tym samym czy nie są). Czy to znaczy że Bóg zmienił zdanie? Nieomylny, wszechwiedzący, absolutny – zmienił zdanie?
Po czwarte: czemu Jezus na tym obrazie ma długie włosy? Święty Paweł, który notabene też ponoć doznał objawienia Jezusa, pisze przecież: “Czyż sama natura nie poucza nas, że hańbą jest dla mężczyzny nosić długie włosy?” (1 Kor 11, 14). Czyżby Bóg shańbił się noszeniem długich włosów? Czy może uznał, że przez dwa tysiące lat moda się zmieniła i już można? Nie no, bez sensu, przecież to “natura poucza”, a nie moda. Natura się zmieniła?
Takich wątpliwości można mieć sporo więcej, jak chociażby relacje jej znajomych sióst z zakonu, z których wynika, że Faustyna miała wybujałą wyobraźnię i często plotła farmazony, a jej “status” w zgromadzeniu gwałtownie się zmienił dzięki rzekomym objawieniom – z pogardzanej siostrzyczki stała się podziwianą i sławną.
Ale na tym poprzestanę. Tyle wystarczy, bym uznał ją za zwykłą oszustkę. No, ewentualnie nawiedzoną wariatkę.
]]>