Podchodzi do mnie starszy koleś w różowej sukieneczce i podaje mi do zmacania kawałek szmatki z garderoby trupa. Wierzy bowiem, że ten amulet oraz wymamrotane pod nosem zaklęcie sprawią, że dobre mzimu będzie mnie bardziej lubiło.
Ta sytuacja miała miejsce naprawdę, lecz większość świadków zapewne opisałaby to inaczej: katolicki arcybiskup usiłował mi pobłogosławić za pomocą relikwii drugiego stopnia św. Jana Pawła II.
Już się parę razy zastanawiałem nad tym, czy chrześcijaństwo to mitologia, jaka jest różnica między teologią a mitologią albo czym się właściwie różni kościół od sekty czy modlitwa od zaklęcia. Pokazałem tam, że to są praktycznie synonimy, po prostu różnie nacechowane emocjonalnie. Nie pokazałem jednak najważniejszego – dlaczego powinniśmy używać tych drugich.
Język to potężne narzędzie. Szarlatani z powodzeniem używają go, by zakłamywać rzeczywistość i wyciągać od nas kasę. Możemy z tym walczyć tylko w jeden sposób – nazywając rzeczy po imieniu i demaskując ich manipulacje.
Myślicie, że przywódcy religijni wierzą w te bzdury, które głoszą? Myślicie, że nie zauważają, jak bardzo ich religia jest podobna to wszystkich pozostałych i jak równie mało oparta na faktach? Gdy dyskutują z ateistami mogą się powoływać na argumenty takie jak ”dowód” ontologiczny czy pięć dróg Tomasza z Akwinu, ale gdy mają dowodzić słuszności swojej religii nad innymi, pozostaje im tylko “moja książka mówi tak, a twoja inaczej” albo “ja ten fragment interpretuję mądrzej” albo “haha, wy to jeszcze kobiety traktujecie jak przedmioty, a my już zdążyliśmy przestać”. To jak kłócenie się, która szkoła astrologii jest najlepsza, udając że którakolwiek ma cokolwiek wspólnego z prawdą.
Jest jednak jedna rzecz, która bardzo widocznie rozdziela jedne zabobony od drugich i wartościuje je – język.
Używanie różnych form do opisu podobnych samych zjawisk nie tylko zakłamuje rzeczywistość, ale też dzieli ludzi. Gdyby dzieliła ze względu na coś obiektywnego, jak podejście do rozsądku, nauki i ewaluacji dowodów, tym samym pomagając ludziom wydostać się z sideł religii, to bardzo słusznie. Dzieli jednak na zasadzie szkolnego bully, odrzucającego inność i znęcającego się nad rówieśnikami niepasującymi do grupy – “my to mamy prawdziwą wiarę, nie to co to wasze szamaństwo!”.
Bardzo słusznie, że słowa takie jak “zabobon”, “szaman”, “sekta”, czy “talizman” są nacechowane negatywnie. Źle jednak, że ktoś stworzył ich pozytywne odpowiedniki, próbując nas oszukać, że to wcale nie to samo.
Jeśli jesteś wierzący, warto, żebyś spróbował takiego eksperymentu – gdy opisujesz coś związanego ze swoją religią, zrób to (przynajmniej w myślach) tak, jakbyś opowiadał o jakiejś zupełnie obcej wierze. Na przykład zamiast mówić o kolejce do konfesjonału i o wyznawaniu w nim grzechów, spróbuj powiedzieć, że “dorośli ludzie czekają w kolejkach, żeby na kolanach powiedzieć facetowi w sukience, że byli niegrzeczni”. Zamiast cieszyć się, że ktoś “przyjął Jezusa do swojego serca” spróbuj pomyśleć, że “zjadł wafelka, wierząc że to ludzkie ciało”.
To zmusi cię do zastanowienia, która część takiego opisu nie pasuje niby do rzeczywistości, i w czym właściwie tkwi różnica między twoją wiarą a wszystkimi innymi zabobonami. Jeśli tę różnicę znajdziesz, mimo obdarcia języka ze sztucznego sacrum językowego, no to good for you, tylko umocnisz swoją wiarę. Jeśli zaś nie, to gratulacje – właśnie zauważyłeś coś, co dotychczas było poza twoim zasięgiem.
]]>Musnął jednak, i to dosyć porządnie, dach owego budynku, a przez powstałą dziurę przerzucony został jedyny szeregowy w oddziale, Kajtek. Od środka otworzył on drzwi, a co się potem działo lepiej przemilczeć...
Jedynymi, którzy nie brali udziału we wspomnianym procederze przemilczanym, byli Wódz oraz Jakob. Obaj spali smacznie. Wódz musiał się porządnie wyspać przed czekającą go krucjatą, natomiast Jakob zdawał się nie zauważyć ani burzy ani hulanek swoich towarzyszy. Aż do czasu, gdy...
...o świcie wódz zadął w róg. Głośno. Bardzo głośno. Tak głośno, że zrobił się cały czerwony, aż do granic czerwoności. Albo i się nie zrobił, tylko po prostu już taki był wcześniej, gdy wstał rano i zobaczył swoje oddziały pod lekkim wpływem, pogrążone bez wyjątku w głębokim śnie. A może dopiero wtedy, gdy zorientował się, że z niedyspozycji wartowników skorzystali najprawdopodobniej okoliczni mieszkańcy, podkradając żołnierzom złoto z mieszków.
Zresztą to niezbyt ważne. Ważne, że Wódz był zły. Zły– mało powiedziane. Był rozgniewany, wściekły, wzburzony, zdenerwowany, podenerwowany, rozwścieczony, rozwścieklony, rozeźlony, rozsierdzony, rozsrożony, rozjuszony, rozzłoszczony, rozdrażniony, podrażniony, poirytowany, podirytowany, zbulwersowany, spieniony, wpieniony, wnerwiony, nabuzowany, podminowany, wkurzony, cały w nerwach, kipiący gniewem. To wszystko dodać, pomnożyć przez dwa i podnieść do sześcianu.
Wódz dął w róg. Jakob zerwał się na równe nogi jak rażony piorunem. Żołnierze w tym czasie spali.
∞
Lekarz stwierdził zgon. Nie ma co się dziwić – w wieku stu piętnastu lat Wódz miał prawo mieć kłopoty z sercem.
Trzeba było obrać nowego przywódcę. Dla żołnierzy mogło to być nieco uciążliwe, z uwagi na powszechnie panującego kaca, lecz przecież gdy obowiązki obywatelskie wzywają, nie można ich tak po prostu olać. Tylko najpierw trzeba się obudzić.
∞
Nie było to łatwe zadanie, ale tuż po zmroku udało się je wreszcie wykonać w stu procentach. No, może nie w stu, bo jeden z oficerów nie dał się dobudzić za żadne skarby. Uznano więc, że wstrzymuje się on od głosu.
Następnie rozpoczęto wybory. Jakob rzucił wojownikom na pożarcie kiełbasę wyborczą. Miała ona postać płynną – konkretnie czterdziestoprocentową. W Jakobie widocznie obudził się skrywany dotąd zmysł polityka, bo przecież nikt normalny nie obieca stu żołnierzom nieograniczonej ilości wódki, wiedząc, że w tym przypadku dzienne spożycie dążyłoby do nieskończoności. A do tego dochodzi jeszcze fakt, że zarówno skarb Plemienia, jak i mieszki wojowników świeciły pustkami tak mocno, że można by robić z nich latarki.
Niemniej jednak wojownicy uznali go za najlepszego kandydata i mianowali wodzem. Na jego zwycięstwo złożyło się wiele czynników, począwszy od wszystko-mi-jedności wyborców, a skończywszy na braku jakichkolwiek przeciwników.
Teraz miał się odbyć obrzęd koronacji. Przewodniczył mu Zygfryd, pełniący funkcję Głównego Wodzowskiego Mistrza Ceremonii.
‘Bracia żołnierze!’ rozpoczął nadzwyczaj doniośle. Jednak tuż potem mówił już tak jak zwykle – ospale, ze znudzeniem, jakby recytował formułkę z pamięci. ‘Od stuleci plemię nasze dzielne wędruje po ziemi szerząc Świętą Wiarę Kokpicką, z cierpliwością przekonując świat, że wierzyć ma w najwyższego Pingwinka mściwego, małżonkę jego najlitościwszą Zeberkę, zajmujących tron najznakomitszy na wyżynach chmur, wraz z całą boską rodziną, na czele z Iskierką ciemniejącą w jasności po dwa razy na sekundę, Bańką strzelającą ukwiałami polnymi oraz Sendmejlem sięgającym żółwi na których wisi Ziemia cała, zjadana przez żarłoczne krokodyle, bo jest w kształcie pizzy nadgryzionej. Plemię nasze mówi niewiernym również, iż muszą modlić się do bóstw tych wszelakich siedemnaście razy miesięcznie i składać im dary w postaci owoców morza, bo wiadomo, że bogowie nie znoszą krewetek ani małż, i bardzo dobrze to sami zjemy, zresztą to i tak bez różnicy, bo mają oni nas głęboko, niezależnie, co robimy. Lecz gdy niewierni wiary tej świętej przyjąć nie chcą, wtedy plemię nasze waleczne zostawia kobiety, dzieci i starców w obozie i rusza na Krucjatę Najświętszą, aby tam się pozabijać, wzbogacić i bezkarnie sobie popić, mając jednak na ustach imię Pingwinka mściwego, coby nikt się nie czepiał.’
Zaczerpnął oddech powietrza i kontynuował dalej do przodu.
‘Tak więc i teraz wyruszyliśmy na tę wyprawę, na 1874-tą krucjatę, zostaliśmy jednak bez wodza, dlatego to wybraliśmy nowego, został nim Jakob, i właśnie teraz go ukoronuję’ rzekł, po czym zdjął z głowy Wodza nieboszczyka koronę z ptasich piór i bezceremonialnie wepchnął ją na głowę Jakoba. ‘No to już ukoronowałem, czyli Jakob jest naszym wodzem, hip hip hura’ dodał smętnym głosem i uznając ceremonię za zakończoną położył się spać. W ślad za nim poszli pozostali.
∞
Wojownicy byli nieco zawiedzeni, gdy dwa dni później uświadomili sobie, że obietnice Jakoba jednak nie zostaną spełnione. Mimo to wyruszyli jednak w dalszą drogę, aby szerzyć chwałę Zeberki najlitościwszej.
Dotarli do grodu wielkiego i wspaniałego. Lecz, jako że było dość późno, bramy były już zamknięte. Mimo ciszy nocnej Jakob zdecydował się zacząć atak. Jednak z uwagi na zasady savoir-vivre’u, zamiast bezceremonialnie napaść na gród, najpierw kulturalnie zapukał do bram.
Odpowiedział im nader uprzejmy Głos.
‘Czego?’
‘Witaj!’ odparł Jakob. ‘Przyszliśmy was nawrócić. Chcemy, żebyście uwierzyli w naszych bogów’.
Głos zaniósł się śmiechem. ‘Waszych bogów, powiadacie?’
‘Tak!’ zakrzyknęli chórem.
‘A ilu ich jest?’
‘A ze trzystu razem będzie’ odparł po namyśle Najwyższy Kapłan.
‘A co oni mogą?’
‘Wszystko!’ krzyknęli znowu.
‘Są wszechmogący, powiadacie?’
‘Są!’
‘Wszyscy?’
‘Wszyscy!’
‘To bez sensu’ rzekł Głos. Kokpici zamilkli.
Po chwili Kapłan spytał drżącym głosem ‘Jak to bez sensu?’
Głos się zaśmiał. ‘Widzicie– oni nie mogą wszyscy naraz być wszechmogący. Bo wtedy jeden z nich mógłby ograniczyć wolę drugiego, a wtedy ten drugi już nie jest wszechmocny. I odwrotnie. A jak ich jest ze trzystu, to już w ogóle niezłe baja bongo macie.’
Kokpici zamarli. Jakob dał cichy znak do odwrotu. Oddział wrócił do domu, kończąc 1874-tą, ostatnią krucjatę.
Plemię nie mogło już napadać, łupić, grabić, zabijać, gwałcić ani pić w imię swoich bogów, skoro ich istnienie okazało się być skrajnie nielogiczne.
]]>Nie wyobrażam sobie budować relacji z przyjacielem za pomocą powtarzania mu aż do znudzenia w kółko tych samych formułek. Ba, jakichkolwiek fomułek. Ja klepię puste słowa, a mój przyjaciel milczy – cóż to za przyjaźń? Cóż to za relacja?
Ile to się nie nasłuchałem, jaki to różaniec jest “cudowny” i jaką to ma “moc”. Znaczy niby jak miałoby to działać? Maryja siedzi sobie w niebie, słucha tych wszytkich pustych słów, zlicza kto ile razy powiedział i jak wyraźnie, po czym zdaje Bogu raport, mówiąc “ej, no weź mu pomóż z tym sprawdzianem z matmy... wiem że się nic nie uczył, no ale przecież odmówił całe pięć tajemnic, no weź! wiesz przecież jak ja lubię te ich różańce...”.
Zawsze sie zastanawiałem, skąd oni niby wiedzą, że różaniec ma taką moc. Już nawet nie, skąd wiedzą, że jakakolwiek modlitwa jakkolwiek działa. Więcej, oni wiedzą, że spośród tych wszystkich koronek, jakie codziennie klepią, to właśnie ta działa najlepiej.
To wiedzą, ale zdają się nie pamiętać o tym, że ich “święta księga” wprost zabrania takich zachowań. Jezus mówi w Mt 6, 7: “Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani.”, co zwyczajnie kłóci się z formą różańca.W 1 Tm 2, 5 czytamy “Albowiem jeden jest Bóg, i jeden pośrednik Boga i ludzi, człowiek Chrystus Jezus”, co jest zdecydowanie sprzeczne z bardzo istotnym w różańcu pośrednictwem Maryi.
Fascynuje mnie też to, że coś na kształt różańca istnieje w całej masie innych religii. Zarówno w znaczeniu formy modlitwy, jak i samego sznura modlitewnego. Buddyści mają malę, hinduiści rudrakszę, muzułmanie subhę, prawosławni czotki... Mogę się domyślać powodów takiego stanu rzeczy. Być może to uniwersalna cecha ludzka, że są po prostu zbyt leniwi, by wysilać się i myśleć, co właściwie chcieliby Bogu powiedzieć, więc wolą wyłączyć myślenie, a włączyć automacik werbalny. A może ma to być celowy zabieg ogłupiający, zmieniający wiernych w robociki... Tak bardzo przypomina mi to sektę Hare Krishna, gdzie głównym zajęciem wiernych w ciągu dnia jest bezcelowe recytowanie mantr... Pamiętam, jak opowiadał mi o tym katecheta w liceum, jednocześnie nie zauważając tam żadnych podobieństw do katolickiego fetyszu różańcowego.
Różaniec jest według mnie po prostu obrzydliwy w samej koncepcji. Może jako zwykła mantra byłby w porządku, ot jeden ze sposobów medytacji i pracy nad sobą, super. Ale jeśli się przerobi to na modlitwę, która ani z rozmową, ani z relacją, ani ze świętą księgą własnej religii nie ma nic wspólnego, to gdzie w tym wszystkim sens?
]]>W Tyńcu, w gospodzie “Pod Lutym Turem” – był se Zbyszko z Bogdańca i jego wuj Maćko z Bogdańca. Spotkali Danuśkę, która zaczęła śpiewać, a Zbyszkowi tak się spodobało, że ślubował jej wici. Nie wiadomo na czym to dokładnie polegało, ale chyba to było coś z daniem jej pawich piór.
Potem Zbyszko, bez powodu, tak po prostu zaatakował krzyżackiego posła, a sąd w Krakowie skazał go za to na śmierć. Ale Zbyszek przeżył, bo Danusia uratowała mu życie przy ścinaniu mu głowy, zarzucając mu na głowę białą szmatę.
Potem nie wiadomo, co się działo (może dlatego, że nie było tym pytań na teście), ale wiadomo chociaż, że Hlava to Zawisza Czarny, a Sanderus to Urlich von Jungingen (a poza tym pobożny oszust). Zresztą Wilk to też Urlich von Jungingen. Gdzieś w tym czasie odbył się Sąd Boży, czyli kara za obrażenie osoby świeckiej, na przykład księdza.
Maćko miał ranę od strzały z pistoletu. Żeby wyzdrowieć używał różnych środków i nie wiadomo do końca, który mu pomógł. Wiemy, że mogły być to ziółka, spirytus lub też Etopiryna.
No, ale skądś spychnęli Juranda ze Spychowa, który był ojcem Danusi i Krzyżacy obmyślili sprytną intrygę, aby go porwać: powiedzieli mu żeby do nich przyszedł. A wtedy go okaleczylii wypuścili. Ale jak go okaleczyli? Znowu jest wiele teorii na ten temat. Możliwe, że Juranda najbardziej okaleczyło to, że musiał stać przez całą noc pod bramą miasta, ale bardziej prawdopodobne jest, że wypalili mu oko i przez to zrobili z niego niemego. Tylko czym wypalili? To na pewno był rozgrzany do czerwoności… ale co? Otóż na trzydziestu dwóch ankietowanych było ponad szesnaście różnych odpowiedzi: pręt, sztylet, miecz, coś, kamień, palec, ostrze, patyk, oraz jeszcze kilka, których do końca nikt nie pamięta.
Potem Danusia umarła na ciężką chorobę, a Zbyszko i Maćko pojechali na bitwę pod Grunwaldem. Nie wiadomo, kto wygrał, ale najważniejsze, że–
–żyli długo i szczęśliwie!
]]>Kiedy ostatnio naskrobałem parę słów na ich temat w poscie Nad Dziesięcioma Przykazaniami, zapomniałem o bardzo ważnej sprawie. Rozważyłem tylko pierwsze dziesięć z nich, zupełnie ignorując fakt, że tuż po nich znajduje się jeszcze cała długaśna lista wielu wielu innych. Zupełnie jak jakiś katolik się zachowałem...
A wystarczy otworzyć Księgę Wyjścia rozdział 20 i nie kończyć lektury od razu na 17. wersecie. Tam się dopiero zaczynają ciekawe smaczki! Nimi właśnie chciałbym się teraz podzielić w luźnym i pobieżnym przeglądzie Prawa Mojżeszowego.
Bardzo istotne spostrzeżenie z lektury: Nie ma żadnej przerwy między dekalogiem a resztą przytoczonych tu nakazów Boga. To jest jedna całość. Jahwe wezwał Mojżesza na górę Synaj, zaczął mówić, i mówił, i mówił, i mówił... W tym czasie lud stał na dole i panicznie się bał, o czym autor tekstu robi wtrącenia. I tyle. W tej historii per se nie ma nic, co mówiłoby współczesnemu czytelnikowi, że Dekalog jest czymś zupełnie odrębnym od tych wszystkich niedorzecznych praw które następują po nim. Żadnej podstawy, by Dekalog miał chrześcijan obowiązywać, ale reszta to już nie...
Na początku “reszty przykazań” mamy szczyt narcyzmu Elohima (ach czyż to nie było oczywiste?) wyrażony w nakazie składania mu krwawych ofiar ze zwierząt. Krwawe ofiary całopalne! Cóż za piękna zasada moralna! Swoją drogą fragment ten jest sprzeczny z Iz 1, 13-17, gdzie Jahwe mówi, że zbrzydły mu ofiary jego ludu i krew na ich rękach... No chyba że “wieczny i niezmienny” zmienił zdanie, hm...
Bardzo istotne jest też dla Jahwe to, by przy jego ołtarzu nikt, choćby przypadkiem, nie odsłonił swej nagości. Jak widać szczerze nienawidzi on nagości. Mam hipotezę. Może to dlatego, że Adam i Ewa po zjedzeniu zakazanego owocu zawstydzili się i zakryli? Bóg nie mógł ich więcej podglądać, więc strzelił focha i od teraz nienawidzi naturystów?
Następny fragment jest w Biblii Tysiąclecia opisany śródtytułem “Prawo rodzinne”. A mówi o niewolnikach. Tak właśnie. Oznacza to albo że Izraelici traktowali swoich niewolników jak rodzinę, albo po prostu redaktorzy BT znają się na stosowaniu eufemizmów. Nie wiedzieć czemu, obstawiam to drugie...
Fragment ten pokazuje też dwa bardzo ważne podziały: Żydzi kontra goje oraz mężczyźni kontra kobiety. Wszystkich traktuje się inaczej. Żyd jest bardziej ludzki niż goj, więc nawet jeśli jest niewolnikiem, to trzeba go po sześciu latach uwolnić. Kobieta nie jest człowiekiem, lecz przedmiotem, a tym bardziej jeśli nie jest wolna.
Potem zaczynają się kary śmierci. Za pobicie ze skutkiem śmiertelnym – no spoko. Podstępne zabójstwo – ok. Porwanie – spoko. Podniesienie ręki na rodzica – yyy...? Serio?
Brutalne bicie niewolników nie jest wg Boga niczym złym. No chyba że z tym przesadzisz i umrą.
Za byle uderzenie matki jest aż śmierć, ale już za antylajfowe spowodowanie poronienia jest tylko grzywna. Ruchy pro-life raczej nie są zadowolone z takiej biblijnej pobłażliwości wobec tak wielkich zbrodni! A nie, wróć. Nie “nie są”, lecz “nie byłyby”. Gdyby chociaż wiedziały, co jest w ich książce.
Dalej mamy słynne szczyty absolutnej, wiecznej, ponadczasowej moralności: “oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, oparzenie za oparzenie, ranę za ranę, siniec za siniec”.
Księża mi zawsze powtarzali że zwierzęta nie mają duszy, a tylko instynkt. Co chyba implikuje, że nie powinny ponosić odpowiedzialności za swoje czyny, prawda? Otóż nie, wg Biblii jeśli wół kogoś pobodzie na śmierć, trzeba zwierzaka ukamienować. Słodko!
Dalej mamy prawo rzeczowe, nudne jak flaki z olejem. Uderzająca jest jego kazuistyczna szczegółowość (jak zresztą i całej reszty Prawa). Nie zazdroszczę uczonym w Piśmie, mieli cholernie dużo bzdur do znania... Uderzające jest też to, że większość z tych praw nie ma współcześnie żadnego odniesienia w rzeczywistości. Pasują wyłącznie do koczowniczego trybu życia i gospodarki opartej na rolnictwie. Ale i tak zdają się być równie ważne co Dekalog.
Włamywacza można bezkarnie zabić w swoim domu (całkiem słusznie), ale jest haczyk – tylko w nocy. Bóg sam jeden raczy wiedzieć dlaczego tak...
Za seks przedmałżeński, o dziwo, nie ma śmierci. Jest tylko przymusowy ślub.
Według Boga czary istnieją, a czarownice mają moc. I dlatego trzeba je zabić. “Nie pozwolisz żyć czarownicy”.
Potem mamy miłą niespodziankę – trzeba być w porządku wobec cudzoziemców, wdów i sierot. Nie rozgłaszać fałszywych plotek. Nie mieć względu na bogatych. Pomagać osłom. Nie osądzać niesprawiedliwie. Jak milusio.
Lichwa jest zakazana. Pośród Żydów. Od gojów można ciągnąć ile się chce.
Dalej mamy rok szabatowy i ustanowienie trzech świąt, których niemal żaden chrześcijanin wcale nie obchodzi.
“Nie będziesz gotował koźlęcia w mleku jego matki”.
O, i dopiero tutaj seria przykazań się kończy. Kończy się wylistowaniem wszystkich narodów, które wkrótce mają zgładzić Izraelici, a także wszystkich obietnic, których Jahwe nigdy nie spełnił: “Oddalę od ciebie wszelką chorobę. Żadna kobieta w twoim kraju nie będzie miała przedwczesnego porodu i żadna nie będzie bezdzietna”, “Sprawię, że będą uciekać przed tobą wszyscy twoi nieprzyjaciele”.
Ech... Ciekawsze są te przykazania, niż się ich uczy na katechezach, prawda?
]]>Dziś chciałbym spojrzeć na kilka innych nacechowanych pejoratywnie słów. Na rzeczy, którym Kościół stanowczo się przeciwstawia, lecz te same rzeczy pod zmienioną nazwą – popiera i propaguje.
Po co nam sztuczne rozróżnienie między religią a sektą, skoro nawet Kościół katolicki spełnia swoją własną definicję sekty? Czyż nie różnią się one tylko wielkością?
zabobon «ogół wierzeń i praktyk opartych na przekonaniu o istnieniu mocy nadprzyrodzonych, które mogą sprowadzić na kogoś nieszczęście lub ustrzec go przed nim»
przesąd 1. «wiara w tajemnicze, nadprzyrodzone związki między zjawiskami, w fatalną moc słów, rzeczy i znaków; też: praktyki wynikające z tej wiary» 2. «mocno zakorzenione, błędne przekonanie»
Czyż Kościół nie wierzy w istnienie mocy nadprzyrodzonych? Czyż nie głosi wstawiennictwa świętych i kuszenia demonów? Czy jego obrzędy nie opierają się o nadprzyrodzoną moc słów, rzeczy i znaków? Czyż nie ma w nim relikwii, przedmiotów świętych?
talizman «przedmiot, któremu przypisuje się magiczną moc przynoszenia szczęścia jego posiadaczowi»
amulet «przedmiot, któremu przypisuje się magiczną moc»
Czym się różni poświęcony medalik od talizmanu? A relikwia od amuletu? A szkaplerz? Najświętszy sakrament? Ktoś pewnie powie, że to nie one działają, lecz to przez nie działa Matka Boska albo święci. Więc czemu nie pozbyć się tych przedmiotów? Czy Matka Boska nie potrafi działać bez szkaplerza?
magia 1. «ogół wierzeń i praktyk opartych na przekonaniu o istnieniu mocy nadprzyrodzonych, które można opanować i wywoływać za pomocą zaklęć, obrzędów i czarów» 2. «niezwykła siła oddziaływania» 3. «zniewalający urok jakichś miejsc lub osób»
zaklęcie 1. «gorąca prośba» 2. «magiczna formułka mająca wywołać nadprzyrodzone skutki»
Kościół nie wierzy w moce nadprzyrodzone? Nie próbuje na nie wpływać przez magiczne słowa modlitw, pieśni i formułek?
Wprawdzie ekstaza nie jest elementem charakterystycznym księży, ale i tak często się pojawia w duchowości chrześcijańskiej. Mówienie językami, ekstaza św. Teresy, ekstaza św. Franciszka, itp.
Byłem na mszy świętej o uzdrowienie odprawianej przez o. Johna Bashoborę. I ta msza spełniała już każdą część definicji szamaństwa, nawet te, które oznaczyłem iksem ✘ (i w żadnym przypadku nie jest to przytyk do koloru skóry ojca). To był żywy festiwal ekstazy. Ręce w górze, modulacja głosu, przekrzykiwanie się z własnym tłumaczem... Było nawet personifikowanie choroby/nałogu i nakłanianie ich do (dosłownie przedstawionego) opuszczenia ciała chorego!
Jak można w XXI wieku doszukiwać się związku przyczynowo-skutkowego między “wyjściem” choroby z człowieka a podniesieniem w górę rąk i powtórzeniem niezliczoną liczbę razy mantry “Jezu, uzdrów mnie”?
Istnieje coś takiego jak “medytacja chrześcijańska”, co jednak nie przeszkadza bardzo wielu chrześcijanom utożsamiać medytacji wyłącznie z religiami wschodu i demonizować jej wyłącznie z tego powodu, nie wiedząc nawet, na czym ona polega. Nie zdają sobie sprawy że na przykład różaniec i wszystkie inne koronki też są rodzajem techniki medytacyjnej.
Pojęć, które można w ten sposób rozpatrywać, jest zapewne jeszcze kilka. Choćby Maria, matka Jezusa, której kult jest niemal identyczny z kultem Wielkiej Bogini w niezliczonych innych religiach (swoją drogą, jestem szczerze zdziwiony że moja edycja na Wikipedii w tym temacie jeszcze nie została usunięta).
W każdym razie wniosek jest jeden: praktyki Kościoła tak niewiele się różnią od tego, co on sam demonizuje, że aż przykro patrzeć na taką niekonsekwencję. I jestem zdecydowany nazywać te wszystkie rzeczy po imieniu.
Nie wierzę w zabobony, więc w diabła też. Nie wierzę w amulety, więc w szkaplerz też nie. Nie wierzę w mitologie, więc czemu miałbym wierzyć w boskość Jezusa i cudowną moc tysięcy jego świętych? Jak wszystko to wszystko.
Drodzy wierzący! Proszę Was o jedno: konsekwencję. Albo odrzucam wszystkie bzdury na tej samej zasadzie, albo wierzę w nie wszystkie podobnie. Proste.